Smitha, w kieszonkowym wydaniu Phantom Pressu, czytałem kiedyś równie często jak Grahama. Tak naprawdę przeraził mnie tylko "Szatański pierwiosnek". Natomiast "Kraby", "Sabaty", "Kajmany", to ksiązki nie posiadające nawet cienia intrygi, stanowiące łańcuszek makabrycznych scen w stylu gore: parka zakochanych wybiera się na plażę żeby uprawiać seks, w czasie współżycia rozlega się nagle w oddali głośne "klik, klik" i zmutowane kraby roznoszą parę na kleszczach. Niezła była część ostatnia, "Poświęcenie"; kraby dogorywały na raka i jechało od nich zgniłym mięsem. Dobre.
Smith miał kręćka na punkcie radykalnych ekologów: w jego książkach są oni psychopatami, którzy wypuszczają z ogrodów zoologicznych niebezpieczne zwierzęta ("Kajmany") i zabijają każdego, kto postępuje nieekologicznie, nawet babcię ze skórzaną torebką. W sumie Smith to typowy splatterowiec: maksimum makabry i zero napięcia.