Mnie pytania wincklera ciekawią zwłaszcza w kontekście jego frapującego podpisu o konserwatywnym charakterze kolekcjonowania.
Ale też każą sobie zadać pewne pytania: na ile kupuję, bo kolekcjonuję? do jakiego stopnia się okłamuję, że przeczytam wszystko co kupuję? czy jest to rodzaj nałogu?...
Zagłębiając się w swoje wnętrze, mogę wyznać, że kupuję trochę więcej, niż czytam. Ale niewiele więcej i nigdy nie kupiłem żadnego komiksu, którego z założenia nie miałem zamiaru czytać. Myślę, że ta nadwyżka wynika z pamięci o "chudszych latach", w których - czy to z racji niedoborów finansowych, czy dlatego, że wydawano u nas znacznie mniej tytułów, a większość z nich oceniałem jako "nie dla mnie" - cierpiałem na pewien niedostatek komiksów. To trochę działanie jak u osób, które przeżyły traumę utraty całego majątku, w wyniku wypadku, wojny, czy bankructwa i potem kompulsywnie "zagracają się" zbędnymi dobrami.
Kolejna zagadka, to pytanie, czy od kupowania komiksów można się uzależnić. A ponieważ wiemy, że od zakupów w ogóle uzależnić się można, zaś uzależnienia zmieniają strukturę naszego mózgu, myślę, że można być nawet dość ciężko uzależnionym. I pewnie nawet można to leczyć. Jakieś symptomy tego dostrzegam u siebie. Przekonam się zresztą o tym w najbliższych miesiącach, gdyż z przyczyn niezależnych będę musiał do pewnego stopnia ograniczyć zakupy komiksowe. Jeśli nie będę trafiał w klawisze, znaczy że było ciężko.
Jest wreszcie kwestia rozdzielenia czytania od niewerbalnej lektury komiksu. Choć wypowiedź absolutnie była na granicy nieporozumienia, to dotknęła jednak istotnego zjawiska. Być może pewnych komiksów czytać (w sensie: czytać teksty w dymkach i ramkach) po prostu nie warto?
Za sprawą WKKM mięliśmy okazję zapoznać się z dwoma komiksami, które o to podejrzewam. Chodzi o drugi tom "Nicka Fury'ego" Steranki oraz "X-men: W cieniu Saurona" z rysunkami Adamsa. Nie chodzi o to, że pozycje te mają jakieś fatalne scenariusze. Nie - są one bardzo przyzwoitym produktem swojego czasu. Natomiast jakość rysunków i narracji wizualnej jest w nich zdecydowanie ponadprzeciętna i oszałamiająca. Czytając te komiksy trawił mnie dylemat, czy dobrze robię. Bo z jednej strony, by dobrze "zrozumieć" te komiksy, ich opowieść, tematy itd. tekst trzeba przeczytać. Z drugiej strony miałem jednak poczucie, że jakoś "umniejszam" te wizualne wspaniałości. Może trzeba było to dokładnie obejrzeć - i jak Roy Lichtenstein - potraktować jako autonomiczne i tajemnicze w swoim oderwaniu od fabuły dzieła plastyczne?
To trochę jak ze stojącą na półce książką: póki nie znasz jej treści, sama okładka i sam tytuł są jakąś piękną obietnicą, kryjącą nieskończoność możliwości. Nawet jeśli po przeczytaniu stwierdzisz, że książka była wspaniała, to akt lektury w jakimś sensie uśmiercił ten potencjał...