trawa

Autor Wątek: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów  (Przeczytany 81601 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline LucasCorso

Odp: Odp: Egmont 2018
« Odpowiedź #150 dnia: Kwiecień 30, 2018, 10:10:27 pm »
Wydawać co miesiąc 400-500 zł na komiksy - ostatni papierowy komiks przeczytać w listopadzie...

I blame You, Star Wars...
Since time immemorial, I and others of my race have beheld the myriad wonders of the universe...

Offline clarence

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów
« Odpowiedź #151 dnia: Maj 01, 2018, 12:32:32 am »
100 komiksów do przeczytania, no i podobnież - 150 książek do ogarnięcia. I cały czas coś czytam, tylko nie daję rady. Obydwa stosy narastają (a właściwie osiem stosów). A moja wewnętrzna potrzeba nie pozwala mi odpuścić. I co będzie dalej? Sam nie wiem ...

Offline PandaMan

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów
« Odpowiedź #152 dnia: Maj 01, 2018, 09:07:38 am »
Czy to już nie podchodzi powoli pod zaburzenia obsesyjno-kompulsywne i patologiczne zbieractwo?

Offline donTomaszek

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów
« Odpowiedź #153 dnia: Maj 01, 2018, 09:10:28 am »
To jest uzaleznienie od kupowania. Kop dopaminowy jak kazdy inny nalog.
Sometimes I'd like to get my hands on God...

Offline amsterdream

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów
« Odpowiedź #154 dnia: Maj 01, 2018, 09:18:37 am »
Przyznam, że nie rozumiem takiego podejścia. Kupuje tylko tyle ile jestem w stanie przeczytać a i tak ostatnio mam coraz większą ochotę sprzedać co najmniej połowę kolekcji. Większość amerykańskich komiksów superhero czy nawet z Image i Vertigo to są takie czytadła na raz do których i tak nigdy nie będę wracał, więc w sumie po co to trzymać na półkach...

Offline gobender

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów
« Odpowiedź #155 dnia: Maj 01, 2018, 02:13:17 pm »
Czy to już nie podchodzi powoli pod zaburzenia obsesyjno-kompulsywne i patologiczne zbieractwo?

OCD zawsze leży gdzieśtam na styku każdego rodzaju colletingu. Natomiast do patologicznego zbieractwa to temu baaaaardzo daleko. A właściwie nawet nie ma zastosowania. Bo w tym ostatnim w wiekszości przypadków nie ma znaczenia co magazynujesz.

Offline SkandalistaLarryFlynt

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów
« Odpowiedź #156 dnia: Maj 01, 2018, 05:36:56 pm »
Czas na podsumowanie kwietnia, ciąg dalszy nadrabiana rajtuzowców i rajtuzówek:

1. Najlepszy przeczytany:
   "Daredevil Nieustraszony tom 1". Po "Top 10" po raz kolejny z przyjemnością stwierdzam, że masowy czytelnik (żarcik) potrafi jednak docenić dobry komiks. Cieszę się też, że Egmont zdecydował się na wydanie całych serii z naszym niewidomym bohaterem i że sam zdecydowałem się na zakup tej pozycji w przeciwieństwie do Deadpoola i Punishera, którymi również byłem zainteresowany, chociaż wpływ na to miało  niewątpliwie to iż Matt Murdock miał to szczęście w Polsce, że z wyjątkiem cieniutkiego jak sik pająka Shadowland wydane u nas zostały same świetne komiksy z tym bohaterem (zresztą może to nie jest szczęście, tylko Marvel od początku rzucał bardziej utalentowanych scenarzystów na ten odcinek frontu). Tak czy siak w ręce dostajemy prawie 500-stronicową porządnie wydaną kobyłę, napisaną przez Briana Micheala Bendisa a zilustrowaną przez 3 rysowników, którzy wyraźnie dzielą album na 3 różne części. Pierwszą i nie ukrywam tą, która zrobiła na mnie największe wrażenie jest ta narysowana przez Davida Macka, którego rysunki mocno inspirowane są twórczością Dave McKeana (którego z kolei pretensjonalnej artystyczności mocno nie trawię), ale w tym przypadku raz, że są nie wiem z braku odpowiedniego określenia "ładniejsze" (?) to jeszcze doskonale wpasowują się w nastrój opowieści. A w niej samego Śmiałka praktycznie nie znajdziemy a główną osią fabularną będzie śledztwo w Bena Uricha w sprawie zniknięcia trzeciorzędnego super-kryminalisty i jego autystycznego syna, wisienką na torcie jest występ Dżej-Dżej-Dżeja po raz kolejny ukazanego jako największego dupka na świecie, który jednak bardzo głęboko skrywa porządnego faceta (nic nowego, ale Bendis zrobił to z wyczuciem). Drugą i najobszerniejszą częścią jest gangstersko-kryminalna historia przewrotu w kryminalnym imperium Kingpina dokonana przez ambitnego młodego gangstera rysowana przez Alexa Maleeva. I po raz kolejny decydenci w Marvelu trafili z doborem grafika do stylu opowiadania. To co nam Maleev prezentuje swoją realistyczną i jednocześnie pozornie niedbałą kreską powleczoną ciemno-burymi przygaszonymi kolorami doskonale współgra z akcją dziejącą się głównie na zaśmieconych ulicach i śmierdzących ulicznych spelunkach. Jeżeli mielibyśmy się czegoś na siłę czepiać to tego, że autor wykorzystuje prawie każdą możliwą kliszę wykorzystaną już w kinie/literaturze. Jeżeli ktoś zna twórczość Scorsese, De Palmy, Chandlera czy Ellroya to nie znajdzie tutaj absolutnie nic nowego, za to to co jest zrobione jest na bardzo wysokim poziomie. No i pomysł, że Ważniak został oślepiony jest po prostu kretyński, ale to już nie wina autorów tylko samych ogólnych cech wykreowanych superbohaterskich światów. Przymykamy na to oko. Za trzecią i ostatnią część, od strony wizualnej odpowiada Terry Dodson od którego w kwestii takiej cartoonowej stylistyki bardziej cenię Ramosa i Bachalo, ale który jednocześnie nie przeszkadza. Sam komiks jest o procesie sądowym w którym Matt broni jakiegoś B klasowego superbohatera oskarżonego o morderstwo i najmniej zwraca na siebie uwagę w całym tomie ale to nie z racji swojej słabości a z racji bardzo wysokiego poziomu poprzedników. Kolejnych "12 gniewnych ludzi" nie ma się co spodziewać, ale jest odpowiednio dramatycznie i kolejne zwroty akcji następują w odpowiednich momentach. Ogólnie całością, jestem niemalże zachwycony, ja wiem że przynudzam i ten tekst sprzedawałem już tu wielokrotnie, ale podczas lektury tego Daredevila natomiast przypominałem sobie klimat TM-Semicowego Batmana czyli czasów w których ta pozycja była nie tylko rozrywką, ale mówiła też o rzeczach ważnych. Daredevil Bendisa to Batman Granta, Wagnera i Breyfogle'a zanim został zamordowany przez roboty, potworki, zombiaki, ninja, Morrisona i Tyniona. Ocenę może i naciągam, ale komiks bez problemu umieszczam w 10 najlepszych rzeczy jakie przeczytałem od Marvela, także nie do końca zasłużone 9/10.
 
   Drugi najlepszy "WKKM Kapitan Brytania-Zakręcony świat" Z pewną taką nieśmiałością sięgnąłem po jedyn komiks napisany przez Alana Moore dla Marvela, tym bardziej że można znaleźć trochę opinii niepochlebnych i o ile komiks uważam za świetny to jak najbardziej jestem w stanie te opinie zrozumieć. Raz komiks rozpoczyna się w samym środku akcji (w wydaniach kolekcyjnych jesteśmy do tego przyzwyczajeni bo to się całkiem często zdarza, ale tutaj fabularne cięcie jest wyjątkowo szokujące a postacie w naszym kraju całkowicie nieznane) a lektura dalszych kilkunastu/kilkudziesięciu stron w cale nie ułatwia sprawy. Przeskoki między światami i sceneriami, jakieś dziwaczne wizje jeszcze dziwaczniejszego czarnego charakteru, przejścia z bitwy między bohaterem a żywym komputerem w jaskini do potyczki z kompletnie nam nieznanym tandetnym superłotrem wyciągniętym prosto ze srebrnej ery na najbardziej typowej brytyjskiej uliczce, morderczy cyborg zabijający nadludzi, bogowie grający ludzkimi losami w szachy, wizyty przybyszy z kosmosu i wersji Kapitana Brytanii z innych rzeczywistości oraz domieszka postaci znanych z innych komiksów Marvela (Miracleman, Peter Gyrich, Sebasian Shaw, Betsy Braddock - z fioletowymi włosami i już telepatka, ale jeszcze bez różowego psychoostrza i skośnych oczu), kompletnie oszałamiają i przytłaczają i gubią jednocześnie. Natomiast w momencie w którym miałem już niemalże kompletnie dosyć tej lektury autor wyciągnął do mnie-czytelnika pomocną dłoń. Historia nieco się "stabilizuje" a Moore zaczyna rozwijać przed nami swoją wizję i nie jest to jak się można domyślić wizja radosna. Wielka Brytania, cała Ziemia a nawet samą osnowa wszechświata została zaatakowana przez Jima Jaspersa omnipotętnego mutanta z mocami wpływania na rzeczywistość, nienawidzącego innych ludzi obdarzonych nadludzkimi umiejętnościami na dodatek kompletnie obłąkanego. Pikanterii dodaje fakt, że villain mimo tego, że w kuluarach politycznych znany jest jako "Szalony Jim" znaczącej większości świata znany jest jako sir James Jaspers, członek Izby Lordów i głosząc swoje faszystowskie slogany zostaje wybrany na funkcję premiera Wielkiej Brytanii, gdzie za pomocą przyznanej mu władzy i mocom kontroli nad rzeczywistością przemienia Anglię w jej mroczne wykrzywione odbicie z obozami koncentracyjnymi dla metaludzi (rysownik dał Jaspersowi twarz Oswalda Mosleya wspominałem?). Świata godziny policyjnej, i takiego w którym nawet największy zwolennik reżimu może bez problemu stać się jego wrogiem. Tym czasem inne ziemskie państwa widząc w nowej faszystowskiej Anglii zagrożenie dla całego świata szykują się do jej atomowego zniszczenia, poprzez inne wymiary powoli zbliża się niezniszczalny stwór a moce Szalonego Jima świrującego coraz bardziej w swoim gabinecie na Downing Street powoli rozrywają całe marvelowskie omniversum na strzępy.  Jednym słowem ubaw po pachy. Rysunki do albumu wyrysował znany też i w Polsce Alan Davis, mimo one bardzo do gustu przypadły, eleganckie, wyraziste, pokryte już tą szlachetną patyną klasyczności ale w żadnym stopniu nie przestarzałe, świetne projekty obcych stworów też zwracają uwagę. Czepiłbym się jedynie twarzy siostry Kapitana w kilku miejscach, jest supermodelką a Davis nie rysuje jej konsekwentnie, raz ślicznotka a raz wygląda wręcz paskudnie. Tak czy siak w Kapitanie Brytanii znajdziemy zapowiedzi elementów które już niedługo w swojej twórczości Moore ukaże w pełnym świetle (V jak Vendetta, Miracleman) jak i echa jego osobistych przekonań i sympatii politycznych  (po raz kolejny Alan odkryje przed nami hipokryzję klasy średniej, on tak wytrwale tropi tę hipokryzję, że zapomina wręcz o swojej własnej, ale cóż ja mu wybaczam). Nie ukrywajmy "Kapitan Brytania" wydany przez Hachette to komiks trudny w odbiorze. Wymagający od czytelnika pewnej erudycji, zdolności do przyswajania nielinearnych fabuł i nieustannego skupienia, zupełnie odmienny od pozycji w których rozrysowane na dwie strony Kapitan Ameryka krzyczy "Naprzód Avengers" a który możemy czytać słuchając jednocześnie Metallicę i przewracając smażoną rybę na patelni. Tak czy siak zapraszam do lektury może nie najlepszego z komiksów wydanych w ramach WKKM, ale z pewnością jednego z najbardziej oryginalnych. Ocena 8/10.


  2. Zaskoczenie na plus:
   "SM Defenders". Ciężko to właściwie nazwać zaskoczeniem na plus bo miałem podwyższone oczekiwania co do tego albumu, poprzedni ramotkowy Defenders wydany w ramach WKKM, bardzo mi się podobał i byłem mocno ciekawy jak wygląda nowoczesny komiks z tą grupą a i przecież autorzy albumu Keith Giffen i J.M De Matties to faceci mający opinię raczej gigantów niż przypadkowych artychów. I powiem szczerze nie zawiodłem się, cały album stworzy został w konwencji komedii i nie oszukujmy się o ile humor nie przypomina raczej Monty Pythona czy najlepszych występów Davea Chapelle jest raczej koszarowo-slapstickowy i niskawych lotów to bywa autentycznie zabawny. De Matteis nie stara się wymyślić na nowo koła tylko bierze znane już przecież wady naszych superherosów i podkręca je razy dziesięć (najtańszy i najłatwiejszy rodzaj komedii), i tak mamy naszych bohaterów: Strangea (nadęty kabotyn), Namora (jeszcze bardziej nadęty pyszałek), Hulka (gburowaty a w formie Bannera przemądrzały cwaniak) czy Surfera (no cóż kompletny ufoludek) i tarcia między nimi. Nieustające docinki Umar w stronę Dormmamu (który w żaden sposób nie potrafi się jej odwdzięczyć, żadnym ciętym tekstem) to też stały element w tej historii. Ba autorzy pozwolili sobie nawet na gag dotyczący seksu (niestety wiadomo, że nic przesadnie pikantnego). Natomiast w przypadku mojego poczucia humory hitowymi dowcipami jest ekspozycja w tej historii Silver Surfera (świetny pomysł), i dialog Umar z Wongiem (no powiedzcie, że nie miało trochę racji). Rysunki Giffena mające kojarzyć się z animacją doskonale podkreślają rozrywkowy styl komiksu, jest wesoło i kolorowo.Wielka wada, strasznie cienki tomik aż chciało by się krzyknąć wincyj, wincyj tego samego. W podsumowaniu: czytać i się pośmiać, obowiązkowo. Ocena 7,5/10.

   Drugie zaskoczenie "SM Czarna Pantera" kolejny z komiksów na które czekałem z niecierpliwością. Po przeczytaniu Skalpu i Bękartów z Południa, byłem bardzo ciekawy jak Jason Aaron będzie się spisywał w pisaniu fabuł dla trykociarzy. Wiem, że kilka marvelowskich pozycji tego autora zostało już u nas wydanych w Polsce i nawet część z nich posiadam, ale tak się złożyło, że pierwsze czytanie superhero Aarona padło na Panterę i nie mogę powiedzieć absolutnie, że jestem rozczarowany pomimo kilku mankamentów. A właściwie jednego mankamentu, główna część tego komiksu czyli "Zobaczyć Wakandę i umrzeć" to bezczelna zrzyna z 300 Franka Millera. Historia stanowi spin off Tajnej Inwazji, część floty Skrulli pod dowództwem zbliżającego się do emerytury komandora podczas inwazji na naszą planetę skierowana zostaje do zajęcia pobocznego celu jakim jest Wakanda. Oczywiście kosmici z racji różnic technologicznych i obecności swoich szpiegów lecą na totalnego pewniaka, ale jeszcze nie wiedzą jakim koszmarem będzie dla nich bitwa którą będą musieli stoczyć z fanatycznymi siłami Leonidasa...yyyy...T'Challi oczywiście. Po przybyciu na miejsce systemy uzbrojenia ich okrętów desantowych  zostaną zniszczone a głowy szpiegów odnalezione pozatykane na włóczniach (ktoś coś kojarzy?), skrullski dowódca wyda w tej sytuacji jedyny rozsądny rozkaz (tak naprawdę to najgłupszy w swoim życiu) - Czas się zabrać za ręczną robotę, i Skrullowie staną ze Spartanami...tfu...Wakandyjczykami mano a mano na ubitej ziemi. Bitewna scena robi spore wrażenie, przewagę to tracą to odzyskują jedni raz drudzy, seria zdrad doprowadzi jedną ze stron niemal nad krawędź przepaści. Ale bądźmy szczerzy to komiks superhero, chyba nikt nie będzie zaskoczony tym czyje głowy na koniec wylądują zatknięte na kijach. Za sferę graficzną nieznany mi Jefte Palo i wywiązuje się ze swojego zadania znakomicie, ale nawet tutaj ciężko ukryć "podobieństwo" z 300. Palo identycznie jak Miller nie stara się rysować realistyczną kreską, nawet najlichszy grecki...noż kurde...wakandyjski żołnierz jest narysowany jakby był w stanie rozedrzeć gołymi rękami Supermana na strzępy. Niektóre postacie to już nawet nie są kwadratowe a trójkątne. Ma być czadowo, robić groźne wrażenie i dla prawdziwych twarrrrrrrrdzieli, i tak jest. Do tego rewelacyjnie nałożone ciemne kolory (większość akcji dzieje się w nocy) i momentami inspiracje Mignolą sprawiają, że mam nadzieję że to nie pierwszy i ostatni występ rysownika w naszym kraju. Wiem, że znowu przynudzam, ale Jefte moim zdaniem doskonale sprawiłby się w Batmanie. Po raz kolejny identycznie jak u Millera, główny ciężar na narracji nie spoczywa na głównym bohaterze czy dialogach a na komentarzu zza kadru umieszczonym w ramkach (tutaj scenarzysta decyduje się na odchył, opowiadającym jest skrullski dowódca). Zabieg dosyć ciekawy, raz że osobowość skrulla zostaje bardzo ciekawie nakreślona i nie dość że zaczynamy do niego odczuwać sympatię to dopingować, może nie do tego aby wygrał ale żeby chociaż z życiem uszedł a dwa że daje to wrażenie, że nie mamy wrażenia że oglądamy akcję na żywo a bardziej słuchamy jakiejś podkręconej momentami legendy (może to być wada, nic się nie dowiadujemy tak naprawdę o bohaterze). Na zakończenie, to kolejny nietypowy jak na Marvela komiks, a mianowicie jest bardzo brutalny. Identycznie zresztą jak 300. Są flaki i jest krew i nie jest ot przerysowana przemoc z Deadpoola, autor ustawia na przeciwko siebie dwie grupy, które mają zamiar się pozarzynać i one kilka stron dalej naprawdę to robią. Wada - strasznie cienki tomik. Jednym słowem dobra lektura, gdyby nie to że już raz to czytałem byłoby chyba więcej. Ale przymykamy oko i 7/10.


3. Najgorszy przecztany:

   "SB Mockingbird" - kolejna praktycznie nieznana w Polsce heroina o której mieliśmy szanse się coś ciekawego dowiedzieć i kolejny komiksowy bzdet prosto z Marvel Now. Pierwsza historyjka to tradycyjnie ramota z Marvel Team-Up i pierwsze pojawienie się Mockingbird w duecie ze Spider-Manem. Latające samochody, tajni agenci, lasery, masery, szmasery itp. Kto lubi starocie to nie ma siły żeby się nie spodobało, kto nie lubi napewno się nie przekona. Ja bardzo lubię więc lapsia w górę. Głównym daniem jest w miarę świeża historyjka napisana przez Davida Lopeza i zilustrowana przez Jima Mccanna. A danie to jest ani smaczne, ani strawne. Akcja rozpoczyna się niedługo po tajnej inwazji zdaje się, Bobbi Morse powraca na Ziemię uwolniona z planety Skrulli i usiłuje posklejać na nowo swoje życie w czym nie pomaga jej również przywrócony do życia Hawkeye vel Ronin. Całość w zamierzeniu miała być chyba obyczajowym romansem przemieszanym z akcyjniakiem, ale wyszło z tego jedno wielkie g. Romans wygląda jakby był nakreślony przez 13-latka który słyszał o miłości ale jej jeszcze nie przeżył. Barton wyraźnie seksualnie napiera na Morse, gdyby nie ograniczenia wiekowe zapewne padłby tekst "chcę Cię rżnąć tu i teraz" zupełnie nie przejmując się, że przez ostatnie kilka lat bohaterce na obcej planecie robili pranie mózgu, ba żywi nawet do niej jakieś pretensje nie patrząc się, że nie był związany z oryginałem ale ze skrullową podróbą (oby to była samica bo znając marvel może się okazać, że to był skrullski wojownik niepewny swojej orientacji), a Bobbi właściwie to nie wiadomo o co z nią chodzi bo dialogi są tak niejasne, ze nie wiadomo czy to wina pisarza czy może tłumacza a pojawiające się co chwila traumatyczne flashbacki nie pomagają. Jako szpiegowski akcyjniak też to się nie sprawdza para naszych bohaterów leci na jakiś bankiet naukowców gdzie rozwala pięćdziesięciu siepaczy z Aimu czy czegoś podobnego i ich szefową, rozbrajają bombę i szlus. Ach zapomniałem Mockingbird przechodzi  w czasie akcji wielką przemianę mentalną z ledwie trzymającej się kupy neurotyczki wiecznie szlochającej pod prysznicem, w silną i pewną siebie dziewczynę Hawkeyea. Skąd ta zmiana zapytasz drogi czytelniku? Wuj wie. Autor sam nie wie, albo skończył mu się wkład w długopisie i już nie napisał tego. Na sam koniec okazuje się, że nasza nowo-stara parka wraz z kilkoma pomocnikami zakłada prywatną organizację antyterrorystyczną i będzie zapewne przeżywać mnóstwo nowych ekscytujących jak występy Braci Cugowskich przygód. Graficznie, szału nie ma, tragedii też nie pseudo mangowa kreska McCanna nie pomaga i nie przeszkadza, nie ma się nad czym rozwodzić. Wielka zaleta tego tomu? Jest bardzo cieniutki. Ocena 3/10.


4. Zaskoczenie in minus:

    "SM Strażnicy Galaktyki", nie dałem się wkręcić zaklęciom sporej ilości krytyków i fanów o tym jakim to "Guardians of the Galaxy" Gunna nie jest genialnym filmem. Owszem jest przyzwoitym obrazem, da się go oglądać bez skrzywienia i się nieźle na nim bawić, ale nie jest nawet w połowie tak zabawny jak się o nim mówi (właściwie praktycznie wcale nie jest zabawny) a jeżeli stanowi jakikolwiek hołd dla "Kina Nowej Przygody" to świeci baaaaaaaardzo bladym odbitym światłem. Dlatego moje oczekiwania w stosunku do tego komiksu były właściwie żadne, a dostałem jeszcze mniej. Historia opisuje pierwsze chwile zawiązującej się dopiero grupy przeznaczonej do walki z kosmicznymi zagrożeniami i od samego począktu wygląda mocno "tak se" w filmie to miało sens, bohaterowie zawiązali sojusz na zasadzie z braku laku i kit dobry do działania razem zmuszają ich okoliczności, tutaj są razem bo tak i szczerze mówiąc nie przekonywująco to wypada. Zresztą pierwsza połowa albumu to ogłupiająca jatka bez ładu i składu. W drugiej autor Dan Abnett stara się wykrzesać jakieś emocje, stworzyć jakieś interakcje między postaciami, wyjaśnić co wpływa na ich postępowanie ba nawet wciska nam zagadkę "kryminalną' ale jak dla mnie wszystko to wychodzi mu strasznie letnio. Ja tego wszystkiego nie kupuję. Nie kupuję przygodowego komiksu o zacięciu podobno komediowym, który wogóle nie bawi, nie kupuję tego durnego radzieckiego psa który za pomocą mentalnych mocy potrafi usadzić Adama Warlocka, nie kupuję grupy postaci które są tak antypatyczne że nie da się ich polubić, a przede wszystkim nie kupuję postaci szopa, który wygląda jak zmutowany pekińczyk. Gdyby nie to że wiem kim jest postać nigdy w życiu nie skojarzyłbym jej z szopem. Za stronę graficzną odpowiadają Andy Lanninng i Paul Pelletier i jest całkiem nieźle bez wodotrysków, ale ok (z wyjątkiem nieszczęsnego Rocket Racoona oczywiście). Jednym słowem, średniak do bólu 5/10.

Offline LordDisneyland

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów
« Odpowiedź #157 dnia: Maj 06, 2018, 02:54:29 am »
@up- czy Mack aż tak bardzo inspirował się McKeanem? Jego strony w Daredevilu były dla mnie jak powtórka z Kabuki, taki powrót do przeszłości...ale czy akurat widac tu McKeana? Hmmm...

Ale zostawiam rozważania, czas na podsumowania.

Kwiecień był nieco słabszy od marca, ale trudno się temu dziwić, zważywszy na to, com czytał miesiąc temu. Przekroczyłem setkę zakupionych w tym roku komiksów i książek, choć miałem się hamować... W  kwietniu zakupiłem 28 komiksów, przeczytałem zaś zaledwie 19.

1-Najlepszy komiks zakupiony..pierwszy punkt i już mam spory kłopot. Duże nadzieje wiążę ze "SpiderWoman- Agent of SWORD" Bendisa i Maleeva, nie mogąc do końca przeboleć końca Daredevila.
Z komiksów już przeczytanych spore wrażenie zrobił na mnie komiks Mawila, ,,Safari na plaży". Z nie do końca zrozumiałych powodów wprawił mnie w nostalgiczny, refleksyjny nastrój. A taka niepozorna rzecz, któż by się spodziewał.

2-najlepszy komiks przeczytany - tu też się trochę musiałem zastanowić i w końcu wyróżnienie zbiorowe- run Slotta w Superior/Amazing Spider-Man. Autor ten już parę razy zapewnił mi przyjemne chwile podczas lektury, podobnie było i tym razem. Rzadko tak bardzo chcę przeczytać kolejny tom Marvela. Bardzo przypadł mi do gustu Dr.Octavius  jako SpiderMan, żałuję trochę, że nie kupowałem tych komiksów; z kontynuacją błedu nie popełnię. Dwa tomy juz na półce.
Dziwią mnie - i to bardzo- nader krytyczne uwagi forumowiczów pod adresem tego scenarzysty, dawałem temu już parokrotnie wyraz na forum. No i marzę , zeby Egmont wydał "Silver Surfera" - pierwszy tom Slotta był rewelacyjny, a i następne ponoć nie gorsze.

3+4    -najgorszy komiks zakupiony oraz przeczytany - dla mnie to zdecydowanie i bezapelacyjnie pierwszy tom nowego Suicide Squad, ,,Czarne więzienie". Słaby scenariusz, rysunki również nie powalały na kolana. Następnym razem w tesco kupię zamiast "SS" trochę ziemi do kwiatów, więcej zabawy będę miał ze skrzyniami na balkonie, niż czytając kolejne tomy.

5 - Zaskoczenie pozytywne- chyba Szop Rocket w kolekcji WKKM, po Youngu niewiele dobrego w kwestii scenariusza się spodziewałem, pamiętając AvXBabies, a tu proszę- sympatyczne zaskoczenie,  relaksująca , pełna humoru lektura. Slottem to on nigdy nie będzie, ale przedwcześnie go skreśliłem.

Zaskoczenie na minus: w tym miejscu planowałem wymienić "Grzech pierworodny" Marvela, ale potem przeczytałem pierwszy tom "Malcolma Maxa". Co mi się podoba- warstwa graficzna. Natomiast scenariusz wydał mi się zanadto podobny do "Marszu Automatonów" Manna. Tłumaczenie- bardzo psuło mi lekturę. Jeden przykład... Skoro mamy do czynienia ze światem przypominającym XIX wiek i panowanie cesarzowej Wiktorii, czemu tak dziwna stylizacja, czemu bohaterowie zwracają się do siebie per "wy"? Tak mógłby się zwracać włościanin do równego sobie gospodarza..w przypadku ww komiksu forma zgrzyta jak piła patologa po kościach. Pozostaje niesmak, choć nie wiem, może to jakaś kalka z języka niemieckiego?

No i wsio :)

Aha- w ramach ciekawostki: podczas szału zakupowego w okolicach święta książki  kupiłem m.in. TPB wydawnictwa Oni za trzy złocisze- cena okładkowa koło 10 dolaresów. Chyba jeden z lepszych przeliczników w ostatnim czasie :)

Offline SkandalistaLarryFlynt

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów
« Odpowiedź #158 dnia: Maj 06, 2018, 08:59:17 am »
  Mi się skojarzyli, nie studiowałem na AFP a metodologie porównawcze miałem tak dawno temu, że ledwo przypomniałem sobie ich nazwę, ale jakoś tak mi to wygląda.
  Pełna zgoda co do Slotta mi się również Superior bardzo podobał i absolutnie nie rozumiem krytycznych uwag , również czytałem pożyczony (tylko pierwsze 4 tomy) i cały czas chodzi mi po głowie, aby jednak zakupić wraz z Amazingiem tę pozycję na własność. Pajęcza Wyspa wydana w ramach WKKM jest bardzo fajna na swój głupkowaty sposób. A juz slottowy Silver Surfer wydany w ramach tej samej kolekcji jest jednym z najlepszych tomów wydanych przez te już ponad 5 lat. U mnie Dan Slott dostał bardzo duży kredyt zaufania

Offline LordDisneyland

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów
« Odpowiedź #159 dnia: Maj 06, 2018, 01:41:12 pm »
I właśnie wiara w Slotta spowodowała, że kupiłem wczoraj Pyma z kolekcji ;)

Offline laf

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów
« Odpowiedź #160 dnia: Maj 09, 2018, 11:57:50 am »
Ależ mi obrodziło w tym miesiącu (tzn. w kwietniu)!!!! Trochę z zażenowaniem, ale muszę przyznać, że w znacznej ilości przeczytanych lektur "pomogła" mi choroba syna i wzięcie aż dwóch tygodni opieki nad dzieckiem. No ale do rzeczy.
Lektury: Wieczny Batman t. 3 (N52), Batman t. 7: Ostateczna rozgrywka (N52), Batman t. 8: Waga superciężka (N52), Batman t. 9: Bloom (N52), Wieczni Batman i Robin t. 1 i 2 (N52), Wojna Robinów (N52), Flash t. 2: Rebelia Łotrów (N52), Flash t. 3: Inwazja goryli (N52) oraz Fantastyczna Czwórka (SBM) i Blueberry t. 0 - łącznie 11 (od kiedy wróciłem do tego hobby nie pamiętam żebym przeczytał aż tyle komiksów w miesiącu).
  • Najlepszy - nie było jakiegoś zdecydowanego lidera, ale po namyśle mój wybór padł na Wieczny Batman t. 3. Kolejna dawka superbohaterszczyzny w czystej postaci. Można oczywiście psioczyć na dziury fabularne, niepotrzebne wątki czy brak jednolitości w oprawie graficznej, ale muszę jednak przyznać, że całą serię czytałem z nieukrywaną satysfakcją. Łapałem się nawet na tym, że czytałem pojedyncze zeszyty, a nie wyłącznie po kilka na jednym posiedzeniu, jak to mam w zwyczaju, co jednoznacznie oznacza, że cała historia bardzo mnie wciągnęła. Na plus również zakończenie całej historii, bo nie spodziewałem się kto faktycznie stoi za całą intrygą. Podsumowując: był to bardzo miły czas spędzony Batmanem i całą Bat-rodziną.
  • Najgorszy - Fantastyczna Czwórka. Oj, męczyłem się strasznie z tym komiksem. Po lekturze tej historii w pełni rozumiem negatywne znaczenie słowa "ramotka". Nieustanne wyjaśnianie toczącej się akcji, ciągłe powtarzanie tych samych frazesów (w czym prym wiedzie Dr Doom) i infantylność to znaki rozpoznawcze tego komiksu. Wiadomo, że takie rzeczy powtarzają się w komiksach superbohaterskich z lat 60' i 70', ale pomimo tego twórcom niejednokrotnie udawało się opowiedzieć ciekawą historię (pozostając przy FF można wspomnieć chociażby Nadejście Galaktusa). Tutaj nic nie potrafiło mnie zaskoczyć - pojedyncze historie poszczególnych członków grupy były mi zupełnie obojętne, kwestia pochodzenia potomka Dooma była nazbyt oczywista, a finałowy pojedynek pomiędzy Doomem a Richardsem był najzwyczajniej w świecie nudny. Długo męczyłem się z tym komiksem i jak na razie jest to najgorszy tom kolekcji (a sądziłem, że nic nie przebije głupotek popełnionych w Visionie).
  • Zaskoczenie na plus - Flash t. 2 i 3. Bardzo podoba mi się ta seria. Naprawdę przyjemnie czyta się i ogląda (genialne rysunki Manupala) przygody Szkarłatnego Sprintera. Owszem, gadające goryle podbijające miasto mogą wydawać się groteskowe i absurdalne (nawet jak na standardy superhero), a up-grade Łotrów oraz ich przemiana - nazbyt naciągane, ale jak dla mnie te wątki, które dzieją się w bardzo krótkim okresie czasu, podkreślają tylko trud jaki podejmuje Flash. Niemniej jednak na tym tle najciekawiej wypada wątek uwięzienia, a następnie uwolnienia czterech przypadkowych osób w Mocy Prędkości i cała tajemnica związana z wpływem jaki ta siła pozostawiła u tych osób. Bardzo ciekaw jestem jak rozwinie się to w kolejnym tomie.
  • Zaskoczenie na minus - dwie rzeczy z Nowego DC Comics:
    Batman t. 7: Ostateczna rozgrywka. Po naprawdę dobrej Śmierci rodziny (tom 3) spodziewałem się równie ciekawego, a przede wszystkim złożonego i niejednoznacznego pojedynku pomiędzy Batmanem a jego głównym oponentem. Niestety dostałem nieinteresującą historię z jakimś dziwnym wynalazkiem
    Spoiler: pokaż
    (dionizyt?? serio? WTF?)
    , z której jedyny fakt, jaki zapamiętałem to ostateczne (choć oczywiście krótkotrwałe) wycofanie się Bruce'a Wayne'a. Nuuuuda.
    Wieczni Batman i Robin t. 1 i 2. Po X-Men: Rozłam, w którym zadebiutował groteskowy dziecięcy Hellfire Club, mam uraz do dzieci w roli vilianów. A tu proszę - cały świat zainfekowany wirusem zmieniającym dzieci w swego rodzaju zombie  :shock: . Padłem. Całej tej serii wiele brakuje do świetnego i równie wielowątkowego Wiecznego Batmana, a jedyne zainteresowanie wzbudziła we mnie historia z przeszłości Batmana i Robina.
P.S. Chciałem jeszcze zwrócić uwagę na komiks zupełnie odstający od pozostałych przeczytanych tomów, czyli Blueberry'ego. Za mną tom pierwszy (zerowy) i nie ukrywam, że jest słabszy niż tego oczekiwałem. Początkowo fabuła była na poziomie moich własnych wypocin z czasów kiedy byłem nastolatkiem i sam wymyślałem różne opowiadania (w tym westernowe). W dalszej części wszystko się to bardzo fajnie rozwija i kolejne albumy czytało mi się z większą przyjemnością, tak więc z zaciekawieniem biorę się za następne tomy.
« Ostatnia zmiana: Maj 09, 2018, 12:03:04 pm wysłana przez laf »

Offline SkandalistaLarryFlynt

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów
« Odpowiedź #161 dnia: Czerwiec 09, 2018, 03:23:20 pm »
Maj po raz kolejny miesiącem kolekcyjnym, w czerwcu chyba postaram się jeszcze nadrobić w kolekcjach zaległości, ale w lato poświęcić się chyba będzie nieco poważniejszej lekturze. Lecimy:

1. Najlepszy przeczytany:

    "Kolekcja Conan Barbarzyńca" tom 1 i tom 2., potraktuję bohaterów zbiorowo, ponieważ co w jednym tomie to i w drugim. Charakterem zawartości się specjalnie nie różnią i to chyba jedyna wada tej kolekcji. A co otrzymuje za te 39,99? Jeden tom objętości plus, minus 160 stron z przedrukowaną zawartością legendarnej już marvelowskiej serii Savage Sword of Conan. Powątpiewam, czy jestem obiektywnym oceniającym, ponieważ jestem wielkim fanem Howardowskiego uniwersum, także jako wielki fan nie mogę inaczej ocenić komiksów jako "znakomite". Miło stwierdzić po tylu latach, że zawartość skrzętnie chowanych na dnie szafy zeszycików wydanych przez AS Editor nie tylko nie straciła nic na uroku, ale te komiksy wydają się jeszcze lepsze, marvel w swojej serii wypichcił prawdziwy destylat z conanowych klimatów. Piękne wojowniczki, zepsute księżniczki, źli magowie, potwory i demony z zamierzchłej przeszłości a może i  przyszłości, złodzieje, ladacznice, skarby, podstępni łotrzykowie i honorowi wrogowie. Jednym słowem pełen zestaw świata heroic fantasy wóda, dziwki i lasery dla miłośnika klimatów. Tyle co dotychczas widziałem to we wszystkich tomach dominowały krótsze lub dłuższe opowiadania, w jednym tomie mamy więc kilka historii, nie ukrywam że mi jako miłośnikowi krótkiej formy taki układ doskonale pasuje chociaż nie protestowałbym jeżeli w dalszej części kolekcji dla odmiany ukazałaby się jakaś dłuższa conanowa epopeja, ale jeżeli tak się nie stanie to płakać nie będę tym bardziej że sam Howard nie pisał powieści także wszystko jest w zgodzie z kanonem. O treści zawartości rozpisywać się nie będę bo każdy zainteresowany a i ci nie zainteresowani powinni wiedzieć o co chodzi. Jest krwawo, brutalnie, ponuro i barbarzyńsko (są też momenty spokojniejsze, które dają nam się chwilę zastanowić nad kondycją człowieka i zgodnie z oryginałem nie przychodzą nam na myśl jakieś pozytywne przemyślenia) , minusikiem jest tutaj niestety brak golizny, która przecież powinna obowiązkowa przy malowaniu klimatu zepsutej Hyborii, no ale nie zapominajmy, że to Marvel w czasie ostrych obostrzeń narzucanych przez Comics Code Authority. Tym niemniej widać, że artyści, starają się naciągnąć zasady jak gumę w starych majtkach, także od czasu dane jest nam zobbaczyć fragment "tego i owego" a ilość tak ubranych że właściwie nie ubranych kobiet powinna zadowolić nawet największego erotomana, tak samo jak i ilość rozlanej krwi i odrąbanych kończyn (to już nie erotomanów - przynajmniej mam taką nadzieję).  Wracając do artystów, przeglądając ich listę można by pomyśleć, że Marvel chciał stworzyć z okazji wydania Conana swój komiksowy Real Madryt. Jim Starlin, Barry Windsor-Smith, John Buscema, Roy Thomas, Neal Adams, Roy Thomas i inni to przecież prawdziwe gwiazdy wydawnictwa, aż dziw że do serii nie korelującej z głównym profilem wydawnictwa wystawiono tak głośne nazwiska, z drugiej strony nie sprawdzałem dat całkiem możliwe że wysłano tam samych młodych gniewnych aby szlifowali swoje talenty a dopiero później te nazwiska stały się gwiazdorskie? Tak czy inaczej powoduje to, że poziom graficzny jak i fabularny (oczywiście w ramach konwencji) to prawdziwa petarda. Jakość wydanie przez Hatchette zwłaszcza jak na standardy kioskowe to kolejny powód do zachwytu chociaż nie do końca pasuje mi zewnętrzna oprawa, ta żarówiasta czcionka i niespecjalnie udana grafika na bokach psują trochę kompozycję całości ale powiększony format, papier offsetowy na którym czarno-białe rysunki  wyglądają o wiele lepiej niż na kredzie w zupełności to rekompensują. W podsumowaniu ocena 9/10 (dla fanów, nie-fani mogą trochę odjąć ale raczej niewiele).
   
     Drugi najlepszy "SM Doktor Strange". Charakterystycznie dla serii, mamy w tym tomie podział na pierwszą historię jaka ukazała się z danym bohaterem i historię główną. Pierwsza  może okazać się raczej zdumiewająca zwłaszcza dla "czytelnika-historyka"okazuje się, że dr. Strange nie zaczynał kariery w komiksie superbohaterskim, ale w historyjce z gatunku paranormalnego-kryminału na dodatek jest Azjatą o wyglądzie wyraźnie nawiązującym do dr. Fu Manchu, rzecz z racji kilkustronicowej objętości raczej do potraktowania wyłącznie jako ciekawostka. Daniem głównym jest tutaj historia " W mroczny wymiar" napisana przez Rogera Sterna i wyrysowaną przez Paula Smitha. Zaczyna się dosyć banalnie w staroszkolnym stylu od kłopotów na zamku Black Knighta, później krótki rejs wycieczkowym liniowcem i nasz Doktorek w poszukiwaniu kradzionego wojskowego sprzętu ląduje w innym wymiarze na pustynnej planecie rządzonej przez barbarzyńskiego imperatora (skojarzenia z He-Manem lub Władcą Zwierząt wskazane) po czym trafia do krainy w której władcą jest jego stary wróg Umar. Historię czyta się gładko i bez uczucia nudy Stephen czaruje, anty-czaruje i robi wszystko inne czego można by się po jego postaci spodziewać aż w pewnym momencie wybucha bomba atomowa (dosłownie) i czytelnik dostaje młotem między oczy Stern doskonale wyczuwa ciężar gatunkowy i ukazuje nam dramatyzm tej sytuacji, rozrysowane na kilku planszach wprawia czytelnika w przygnębiający nastrój, tak przygnębiający że przy przewróceniu kilku stron ciężko nie wydać nam głębokiego "ufffff" ulgi. Jeszcze ciekawszym motywem jest wyprawa Strangea w głąb wymiaru Umar w którym nasz ulubiony czarownik wspomoże rebelię przeciwko jej tyranii. Autor stosuje tutaj dosyć przewrotny zabieg ukazania partyzantów jako "tych dobrych" ale tak naprawdę zadufanych w sobie mądrali, uszczęśliwiających na siłę społeczność, której wygląda na to, że żyje się nienajgorzej pod batem złowrogiej demonicy. Niewątpliwie wpływ na scenariusz miały wypływające na szerokie wody w momencie jego pisania organizacje partyzancko-terrorystyczne typu Contras, FARC czy Świetlisty Szlak oraz wszelkiej innej maści zbowidowcy którym się wydaje, że mają monopol na dobro i szczęście. Nie tylko te dwa oryginalne pomysły (znajdą się starzy Apacze którzy twierdzą że to typowe dla Marvela triki, ale nawet i starzy Apacze od czasu do czasu się mylą *) ale i ogólnie reszta historii w którym zgrane wydawałoby się motywy są mieszane w jedną interesującą całość  pokazują dlaczego Roger Stern uznawany jest za jednego z najlepszych pisarzy Marvela i jak dobrze by było jakby któryś z naszych wydawców zdecydował się ne wydanie jego trykociarskiej twórczości ("Nikt nie powstrzyma Władcy Murów!!!"). Co do rysunków, to solidna rzemieślnicza robota, typowa dla lat 80-tych jak ktoś lubi ten styl to nie będzie zawiedziony, wyjątkiem jest ostatni zeszyt rysowany przez Marka Badgera, który smaruje tak brzydko, że aż interesująco z chęcią zobaczyłbym większą próbkę jego prac i mam wrażenie, że gdzieś kiedyś już coś takiego widziałem (Transformers?). W podsumowaniu, jeżeli lubisz starocie to musowo, jak nie lubisz to chyba warto spróbować. 8/10


2. Zaskoczenie na plus:

    "WKKM Nieskończoność tom 1 i 2". Jonathan Hickman i milion różnych rysowników. Miałem się nie powtarzać, ale jednak to zrobię. Nie lubię Avengers i nie przepadam za Marvelem w kosmosie, dlatego kupiłem te dwa komiksy tylko i wyłącznie z przypadłości komplecisty a nie z wewnętrznej potrzeby przeczytania ich, tym bardziej że w pamięci miałem cały czas WKKM Świat Avengers, który stanowił stos różnych idiotycznych pomysłów i jawnych debilizmów. Nie oszukujmy się tym razem stos jest jeszcze większy (iście kosmicznych rozmiarów), a fabuła jest wielkim eventem stanowiącym zwieńczenie kilku serii (znając wydawcę osiemdziesięciu czterech) a z tych ukazujących się u nas to zdaje się Avengers i New Avengers ergo Budowniczowie lecą olbrzymią flotą aby zniszczyć Ziemię, która doprowadziła do jakichś niesamowitych zawirowań pomiędzy wymiarami i grozi zniszczeniem całego multiversum a po drodze miażdży wszystkie kosmiczne imperia jakie kiedykolwiek pojawiły się lub nie na łamach Marvela, zresztą nie oszukujmy się w tym przypadku jakiekolwiek próby doszukiwania się sensu fabuły są absolutnie nieistotne i niepotrzebne w komiksie chodzi o jedną wielką bitkę. A biją się wszyscy ze wszystkimi, ilość postaci i wydarzeń na kadrach sprawia, że przestajemy oczekiwać jakiejkolwiek ciągłości czy sensu tego co widzimy. A widzimy imponującą rozmachem space operę, planety wybuchają, słońca gasną, całe cywilizacje padają w gruzy i całe armady zamieniają się w płonący żużel a w naszej głowie zaczynają się namnażać pytania w stylu "Dlaczego Budowniczowie, którzy podobno rozsiewają życie we wszechświecie , nagle aby zniszczyć jedną planetę muszą wymordować cały Kosmos?", "Dlaczego Alephy z których jeden jest w stanie niszczyć całe planety nagle stają się jednostrzałowcami których pierwszy lepszy Spider-Man bierze po dziesięciu na łapę?", "Dlaczego równolegle czytam historię z Thanosem które nie mają jedna z drugą nic wspólnego?" i "Jak na boga Hawkeye strzela z łuku w kosmosie?". Tylko, że z czasem zaczynamy zauważać, że przestajemy szukać na nie odpowiedzi a zaczynamy się uśmiechać pod nosem i przewracamy kolejne strony nie odczuwając nudy. Może i Hickman wciska bez skrępowania straszne pierdoły, ale trzeba przyznać że facet ma wyczucie pewnej "epickości" całego gatunku superhero, tego lezącego u jego podstawy pochodzenia gatunkowego od mitologii i tym, że kalesony są tak naprawdę kontynuacjami historii o bogach i herosach sprzed tysięcy lat. I na pewnym poziomie autorowi udaje nam się to zaserwować, balansujące na granicy kiczu ale nie przekraczające go (przynajmniej przy moim poczuciu wrażliwości) sceny zabicia Budowniczego przez Thora, podniesienie symbolu Avengers przez obcych nawiazujące do legendarnego zdjęcia Joe Rosenthala, wdeptanie Alepha w glebę przez Hulka, pojedynek Thanosa z Black Boltem czy wizje walki róznych obcych ras "za wolność waszą y naszą" mają robić wrażenie na czytającym je prostaczku i na mnie je robią. Najśmiesznejsza jest jednak scena końcowa, gdy zaczynamy się zastanawiać, że skoro atak Budowniczych zdziesiątkował całą populację Kree, Skrulli i wszystkich innych, to jak Marvel będzie chciał wprowadzić kolejne zagrożenie? Co może robić jeszcze większe wrażenie niż tysiące gwiezdnych okrętów ścierających się w kosmicznych bitwach na absurdalną skalę? Może będą chcieli powrócić na Ziemię i znowu pobuszować po zaułkach NY aby trochę uspokoić sytuację? A gdzie tam, Hickaman robi to na bezczela i nie bierze jeńców na koniec dostajemy stwierdzenie "Budowniczowie to nic w porównaniu z...Kartografami" W tym momencie aż zarechotałem, facet ma tupet trzeba przyznać. Troszeczkę ciężko ocenić albumy od strony graficznej, jest zbiór zeszytów z różnych serii, także rysownicy zmieniają się co chwilę co niektórych może drażnić. Jest to typowo kalesoniarskie malowanie, żaden rysownik nie starał się jakichś niebanalnych artystycznych wrażeń nam dostarczyć, ale i żaden widocznie nie zmaścił, kilka kadrów jest naprawdę udanych także spokojnie można zaliczyć na plus. Aha brawa też za ekipę niemilców od Thanosa. Są fajnie zaprojektowani i mają kozackie ksywy. Czyli szukasz sensownej lektury - tutaj jej nie znajdziesz. Szukasz rozrywkowego czytadła na zasadzie "guilty pleasure", jest duża szansa że cie się spodoba. Ocena 6+/10.

    Drugi przyjemnie zaskakujący
  SM "Machine Man", z dosyć dużym czekałem na ten numer, jest to chyba absolutny debiut postaci Machine Mana w Polsce (chyba, projekt postaci jest mi z pewnością znajomy tylko nie pamiętam skąd). Przed lekturą nie byłem pewien co sądzić o tym komiksie z jednej strony postać wygląda na kompletny fajans z drugiej nazwiska Barry Windsor-Smith i Herb Trimpe do czegoś zobowiązują. W każdym razie tym razem tom jest podzielony na trzy części w pierwszej mamy pierwsze ukazanie się (w klasycznej postaci) Machine Mana w Marvelu, jest to jeden zeszyt stworzony przez Jacka Kirbyego i o ile dla fanów retro klimatów będzie całkiem zabawny to jak na datę wydania - 1978 rok jest kompletnie przestarzały tak pod względem fabularnym (robot jak szwajcarski scyzoryk, rozciągane ręce z drabiną, gąsienice zamontowane w ramionach) jak i graficznie. Co gorsza jest to jeden zeszyt, który kończy się w środku akcji po czym przeskakujemy do zupełnie innej, tym razem dłużej historii stworzonej w roku 1982 przez Toma deFalco i Rona Wilsona. I do niej mam identyczne zarzuty co do tej pierwszej, jak na czasy w których Frank Miller był już gwiazdeczką wydawnictwa ten komiks to zupełne wstecznictwo żywcem wyjęte z zakurzonego strychu, Machine Man wciąga gumową maskę na ten swój kwadratowy roboci łeb i już wszyscy biorą go za normalnego agenta ubezpieczeniowego mimo, że musi cały czas chodzić w okularach przeciwsłonecznych bo nie posiada ludzkich oczu. Dostajemy tutaj historie o Machine Manie który wraz z Benem Grimmem i Jokastą (w której się oczywiście nasz dzielny robot "zakoc**je") dobierają się do metalowej skóry Ultronowi 5. Rzecz tylko dla miłośników starych pierników. Zdecydowanie najjaśniejszym blaskiem świeci jednak historia trzecia napisana dwa lata później niż jej poprzedniczka. Ta w przeciwieństwie do pozostałych jest na wskroś jak na swoje czasy nowoczesnym właściwie nie superhero tylko raczej normalnym s-f akcji. Fabuła przenosi nas w dokładnie nieokreśloną mroczną przyszłość w której dominują potężne korporacje, prywatne policje, maszyny do wirtualnej rzeczywistości i wiecznie zacinający deszcz, miłośnicy twórczości Williama Gibsona poczują się jak w domu. Machine Man zostaje znaleziony na złomowisku przez grupkę młodocianych złomiarzy i przywrócony do stanu używalności co uruchamia zainteresowanie ich małym kółkiem towarzyskim przez Sunset Bain - właścicielkę dominującej w okolicy korporacji. Dalej mamy całą serię pościgów i potyczek pomiędzy poubieranymi na punkowo i z pomalowanymi twarzami członkami młodocianych gangów a złowrogimi siłami porządkowymi korporacji (wielbiciele filmografii Waltera Hilla będą ukontentowani) z obowiązkowym epilogiem na dachu wieżowca. Ogólnie historia jest wciągająca a jej największym problemem jest chyba to, że dla czytelnika nie znającego postaci istnieje jakby "w zawieszeniu" co prawda w jakiś bardzo pośredni sposób łączy się z poprzedniczką z tego samego tomu, natomiast nie wiemy z jakiego powodu Sunset ściga Machine Mana, jaki on ma do niej żal w tle pojawia się doradca-rozpity naukowiec naszego czarnego charakteru, który wcale nie sprawia wrażenia demonicznie złego, który z powodu głównego bohatera popełnia samobójstwo. I też nie wiemy dlaczego. Jest też kilka nietrafionych pomysłów w stylu droida-zabójcy, który podczas potyczki z Machine Manem ucina z nim sobie pogawędkę. Po co maszynie do zabijania o trójkątnej głowie i rakietach w rękach zaawansowana technologia pozwalająca toczyć dysputy? Nie wiadomo. Osobną sprawą jest warstwa graficzna, przygotowana przez Windsor-Smitha i jak na moje oko to absolutna ekstraklasa w superbohaterszczyźnie. To jak wielką formę pokazuje brytyjski zdolniacha jest zdumiewające, rysunki pełne szczegółów, podobają mi się chyba nawet nieco bardziej niż w Weapon X, chociaż tutaj jest nieco bardziej klasycznie - mniej eksperymentalnie, w każdym razie kto czytał Rosomaka będzie wiedział czego mniej więcej się spodziewać. Scena bijatyki Machine Mana z Iron Manem AD 2020 to jedno z najlepiej ukazanych (oczywiście wśród tych co widziałem) mordobić w historii gatunku. A seria ewoluujących 4 okładek serii też bardzo zacna. W podsumowaniu, jak ktoś nie lubi antyków to powinien się zastanowić nad zakupem, chociaż w/g mnie warto choćby dla tych czterech ostatnich zeszytów. Jak ktoś lubi starocie to nie powinien się nawet zastanawiać, zresztą dla samego egzotycznego w naszym kraju bohatera warto. Ocena 7/10.


3. Najgorszy przeczytany:

   WKKM "Hulk Rozdarty". Drugie moje spotkanie z bardzo utalentowanym w Aaronem w Marvelu i o ile pierwsze pod postacią Czarnej Pantery było całkiem udane to drugie jestem zmuszony niestety nazwać raczej klapą. Ja rozumiem, że ciężko napisać coś oryginalnego o Hulku w milion pięćset sto dziewięćset numerowanym zeszycie o nim, ale Aaron mimo wszystko spróbował i poległ niestety na placu boju. Założeniem komiksu jest sytuacja w której Hulk i Bruce Banner zostają rozdzieleni i o ile Hulk pomieszkując pod ziemią z plemieniem zmutowanych pacyfistycznie nastawionych tubylców dobrze sobie radzi zaznając upragnionych wczasów o tyle Bruce psychicznie raczej niezbyt dobrze to znosi. Właściwie to zbyt mało powiedziałem, autor próbuje nam wcisnąć, że to komiks w klimatach Wyspy dr. Moreau tylko, że o ile tak Lancasterowi jak i Brando (oryginału Wellsa nie czytałem) udało się wykreować postać zimnego, logicznego psychopaty z kompleksem boga, głęboko skrywającego swe szaleństwo pod masą racjonalizatora, tak Aaron zapodaje nam zaślinionego wariata u którego trudno oczekiwać nawet umiejętności malowania po ścianach własnymi ekskrementami a co dopiero toczyć dalej swoje naukowe badania. A jednak Banner buduje na bezludnej wyspie tajne laboratorium (nie wnikałem) gdzie zaczyna przerabiać miejscowe zwierzęta na mutanty omega z inteligencją człowieka, które traktują go jak ojca, co ma podobno pomóc mu w ponownej przemianie w Hulka (znowuż nie wnikałem). W celu pacyfikacji czuba zostaje wysłany będący teraz osobną istotą Hulk oraz podobno przedstawicielka władz agentka Amanda von Doom (zbieżność nazwisk podobno przypadkowa, ale wiemy że na bank nie). W międzyczasie z reminescencji dowiadujemy się jak doszło do rozdzielenia obydwu bohaterów, a dokonał tego...dr Doom, za pomocą...piły motorowej z adamantium (w tym momencie orientujemy się, że Aaron do nas macha i krzyczy, hej patrz jakie to głupie nie bierz tej historii na poważnie!!!)  wycinając Hulkowi kawałek mózgu i umieszczając go w klonie Bannera. I tu chyba leży problem tej całej historyjki, scenarzysta nie mógł się zdecydować czy komiks ma być psychodramą, czarną komedią (skaczące po krzakach zmutowane małpy, służący Amandy garbaty Igor, który nie zdejmuje palca ze spustu - jest zabawną postacią, ale tutaj nie pomaga), czy zwykłym akcyjniakiem. Cała historia bardzo szybko traci całkowity czar i sens, kiedy tylko dowiadujemy się, że Bruce to tak naprawdę chory klon stworzony przez równie chorego Victora i całą historię będzie bardzo łatwo skreślić jednym zdaniem "to nie jest prawdziwy Banner". Aha na koniec Amanda udaje się na laną i dzianą imprezę ze stadem przerośniętych orko-goryli (w tym momencie koło czoła pojawiła mi się ta kropla z Czarodziejki z Księżyca). Jako akcyjniak, Hulk sprawuje się dobrze, zielonoskóry klasycznie sprawia łomot mutantom-gamma co zostaje ładnie oddane przez Marca Silvestriego, który stosuje często kreskowanie ołówkiem lub coś co ma je symulować co mi osobiście się podoba i uatrakcyjnia nieco wygląd na dodatek stara się nam oszczędzić kadrów w których tło stanowi jeden kolor i zawsze coś tam domalowuje na dalszych planach. Bruce jest odpowiednio wychudzony i z tym uśmiechem zerżniętym z Jokera odrazu sprawia wrażenie ostro ześwirowanego, Hulk jest odpowiednio zielony i wielki, mutanty odpowiednio groźne, a Igor całkiem udatnie garbaty. Także za grafikę solidny plusik. Ogólnie nie jest to strasznie zły komiks czytałem sporo gorszych w Marvelu a i w samej kolekcji kilka się ich znadzie, natomiast od autora Skalpu i Bękartów oczekuję historii raz, że mocno powyżej przeciętnej, dwa że świadomej jaką historią ma wogóle być. Ocena 5/10.



Offline SkandalistaLarryFlynt

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów
« Odpowiedź #162 dnia: Czerwiec 09, 2018, 03:33:54 pm »
i ciąg dalszy

4. Zaskoczenie na minus
    "Kryzys na Nieskończonych Ziemiach", jeden z klasyków nad klasykami dla DC, nie dane było nam go przeczytać w Polsce więc pozostaje mi uwierzyć na słowo, zresztą okładka z Supermanem i Supergirl jest tak wszem i wobec znana, że ciężko w to nie uwierzyć. Komiks miał zakończyć epokę totalnego bajzlu w fabułach i unormować oraz uporządkować uniwersum DC Comics. To wydaje się monumentalne zadanie zostało postawione przed Marvem Wolfmanem i Georgem Perezem i jak na mój gust okazało się chyba...zbyt monnumentalne, Wyjściem dla fabuły okazują się Ziemie z różnych wymiarów pożerane przez antymaterię, za tymi katastrofalnymi wydarzeniami, stoi czarny charakter, który przez długi czas będzie się ukrywał w cieniu i dla fabuły ważny będzie syn Lexa Luthora, Alexander. I to jest tyle co wyniosłem z połowy około 400 stronicowego komiksu. Reszta lektury do mniej więcej dwusetnej strony to dla mnie czarna magia. Wolfman wrzucił do gara, chyba wszystko co DC przechowywało w lodówce, bohaterowie z teraźniejszości spotykają się z tymi z przeszłości L.E.G.I.O.N spotyka Jonaha Hexa a ten jaskiniowców albo żołnierzy z II Wojny Światowej albo mieszkańców Atlantydy albo Bóg wie kogo jeszcze, gwiazdy DC walczą z, albo ramię w ramię z postaciami z drugiego garnituru, albo wręcz ostatniego rzędu (niektóre o ksywach i kostiumach równie obciachowych jak Natasza Urbańska strzelająca z ruskiego kaemu) niektóre postaci mają ponapoczynane jakieś trzeciorzędne wątki, które nigdy nie zostają zakończone. Kolejne Ziemie są niszczone, tylko nie wiadomo jakie, widzę Batmana i się zastanawiam czy to ten sam Batman co 2 strony wcześniej, jednym słowem groch z kapustą. Mniej więcej w połowie sytuacja się nieco klaruje, maski opadają a my się dowiadujemy kto dobry a kto zły. Oczywiście czytelnik nie powinien oczekiwać jakiejkolwiek oryginalności, ten komiks zawiera w sobie absolutnie retro historię o zniszczeniu wszechświata przez wielkie ZUO, bo tak, ale trzeba przyznać, że scenarzyście wyszło to całkiem zgrabnie. Natomiast nie można powiedzieć, że lekko łatwo i przyjemnie będzie do końca, do akcji wkracza manipulujący umysłami Psycho Pirat (w mojej opinii jedna z jaśniejszych gwiazd tego komiksu) i znowu jesteśmy zmuszeni oglądać bijatyki pomiędzy losowo dobranymi grupkami bohaterów lub antybohaterów, gdzie czasami nie jesteśmy w stanie stwierdzić, którzy są zmanipulowani a którzy nie. I tak mniej więcej do samego końca, mnie to momentami męczyło (właściwie to często). Są i plusy oczywiście świetny prawdziwie superbohaterski występ Barry Allena, Psychopirat, spora doza dramatyzmu, mnogość występujących postaci stanowi świetny katalog dla miłośnika DC no i rysunki Georga Pereza, które stanowią prawdziwą perełkę. Perełka to oczywiście, także jest już nieco wyleżała. Komiks jest rysowany w sposób absolutnie tradycyjny nie znajdziemy tutaj nic eksperymentalnego w stylu Millera czy Windsor-Smitha za to w dziedzinie klasycznego komiksowego rysunku jest to absolutna ekstraklasa za rysunki wielki plus. Ciężko mi polecić ten album, jak ktoś nie lubi starych komiksów to powinien się trzymać z daleka od tego, nawet mi jako wielbicielowi rupieci momentami ciężko było unieść tę cegłę. Z drugiej strony są komiksy, które powinny znaleźć się na półce każdego miłośnika gatunku a ten do takich należy. Także wielkim awansem 7/10.


* Zebrali się Apacze pod wigwamem szamana i pytają "Szamanie jaka będzie zima w tym roku?" a ten mówi: "ooooo bardzo ostra, musicie zebrać dużo chrustu na opał". No to poszli Apacze do lasu i zbierają ten chrust miesiąc, drugi, trzeci a zima nie przyszła, nawet mrozu nie było. W następnym roku Apacze znowu z tym samym pytaniem do Szamana a ten "ooo w tym roku to dopiero będzie sroga zima, w tamtym rkou odpuściło aby w tym dwa razy mocniej przycisnąć, zbierajcie opał na zimę jak najszybciej" no to Apacze znowu do lasu i znowu przez kwartał zbierają ten chrust a zima jeszcze łagodniejsza niż rok wcześniej, nawet poniżej 5 stopni nie zeszło. Na trzeci rok znowu się cała wioska do Szamana udała i pyta "Szamanie jaka bedzie zima w tym roku, tylko jak znowu się pomylisz to przywiążemy cię do pala i oskalpujemy" a ten na to czekajcie do jutra na odpowiedź muszę dokładniejsze czary przygotować. Po czym wskoczył na konia i udał się do najbliższej stacji meteorologicznej a tam pyta "przepraszam moglibyście mi pomóc jaka zima będzie w tym roku" na to jeden z pracowników "chłopie będzie taki mróz i taka zadyma, że cię z mokasynów wyrwie" a Szaman na to: "ale to pewna prognoza? Skąd to wiecie?" a meteorolog "Człowieku 100% pewna. Apacze już od dwóch lat chrust po lasach zbierają".

Offline laf

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów
« Odpowiedź #163 dnia: Czerwiec 11, 2018, 10:03:25 am »
No to teraz moja kolej. Maj nie był tak płodny, jak kwiecień (coś chyba jestem z przyrodą na bakier), ponieważ liczba przeczytanych tomów była znacznie mniejsza.Jeszcze małe wyjaśnienie: w niektórych przypadkach ocena całych tomów byłaby niesprawiedliwa, tak więc w tym miesiącu postanowiłem trochę odejść od przyjętej konwencji i w większości oceniłem poszczególne zeszyty / albumy, a nie całe tomy.
 
Lektury: Batman t. 10: Epilog (N52), Jessica Jones: Alias t. 1-4 (Mucha), Power Man (SBM), Flash t. 4: Cofnąć czas (N52) - łącznie 7.
  • Najlepszy - bez dwóch zdań Jessica Jones: Alias (cała seria). Obok takich tytułów jak Gotham Central czy Catwoman Brubakera jest to bezwzględnie najlepsza seria komiksowa jaką czytałem. Uwielbiam nie tylko bendisowy sposób prowadzenia narracji (w którym zakochałem się już od Upadku Avengers), ale również wyraziste postacie, którym, dzięki pełnokrwistym dialogom i naturalnemu zachowaniu, zawierzamy od samego początku. Bendis sprawia, że wszelkie emocje ukazane w poszczególnych scenach odczuwamy na równi z bohaterami, bo w końcu kto z nas nie zawierzył
    Spoiler: pokaż
    fałszywemu
    Rickowi Jonesowi, kto nie był totalnie wyalienowany w trakcie monologu odnalezionej nastolatki, kto nie odczuwał narkotycznego odurzenia Spider Woman czy kto nie czuł prawdziwego przerażenia kiedy Jessica dowiedziała się o
    Spoiler: pokaż
    ucieczce Purple Mana.
    I to jest właśnie olbrzymia siła przekazu jaki niesie ze sobą ta absolutnie genialna seria.
     Teraz czas na kolejny majstersztyk Bendisa – Daredevila
    J
  • Najgorszy – pierwsza historia z Batman t. 10 (zawarta w zeszycie Batman: Futures End #1). Nie rozumiem po co ten zeszyt znalazł się w tym zbiorze. Nie pasuje ani chronologicznie, ani nawet „kanonowo”. OK., wiem, że „Epilog” zawiera kilka krótkich opowiastek ze świata Batmana, ale do kroćset, czy naprawdę aż tak złe historie muszę być włączane do tomów zbiorczych? No dobra, niby muszą, ale czy jest sens tworzenia tak bzdetnych opowieści? No i tu już odpowiedź na to pytanie brzmi: nie!! Przepraszam, że nie napiszę nic konkretnego na temat tego zeszytu, ale był on naprawdę totalnie z czterech liter i tyle (a do tego i tak już wyparłem go ze swojej pamięci)
  • Zaskoczenie na plus - druga historia z Batman t. 10 „Dom szaleńców” (zawarta w zeszycie Batman Annual #4). Na drugim biegunie jest opowieść snuta przez Jamesa Tyniona IV o powrocie Wayne’a do swojej rezydencji, którą utracił w trakcie Wiecznego Batmana. Całość dzieje się przed wydarzeniami z tomu 9 i Wayne nie odzyskał jeszcze pamięci, dzięki czemu jesteśmy świadkami totalnego zdziwienia w oczach naszego bohatera, za każdym razem kiedy słyszy pytanie wypowiadane przez Ridllera „kim jesteś?”. I to jest właśnie największy pozytyw tego zeszytu, ponieważ zostały ukazane relacje pomiędzy złoczyńcami a Waynem (a nie Batmanem), a więc coś, czego ja osobiście nie widziałem jeszcze w żadnych bat-komiksach. Adwersarze Batmana próbują wmówić Wayne’owi szaleństwo, ale w ostateczności to on stawia przysłowiową kropkę nad „i”: „Szaleńcy tak bardzo chcą się zemścić, że wolą zniszczyć czyjeś życie, niż naprawić własne”.
  • Zaskoczenie na minus - pierwsza album z Bluberry t. 1. Po ciekawym tomie zerowym wziąłem się za pierwszy album pierwszego tomu (następnie tom 2, a później powrót do tomu 1) i choć byłem pełen nadziei, że seria rozwinie się w jakiś fajny sposób, to jednak lektura bardzo mnie rozczarowała. Dostaliśmy totalną zrzynkę z Rio Bravo z bardzo podobnymi bohaterami i motywem przewodnim. Nic odkrywczego w tej opowieści nie ma i jakbym zaczął od tego albumu, to raczej szybko porzuciłbym tą serię.
P.S. Przepraszam za czcionkę, ale całość pisałem z doskoku i przeklejałem z Worda.

Offline SkandalistaLarryFlynt

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów
« Odpowiedź #164 dnia: Czerwiec 13, 2018, 12:35:37 am »
Hmm, zastanawiałem się nad Alias i Gotham Central ale ostatecznie zrezygnowałem z wpisania ich na listę zakupów. Zastanawiam się czy nie nazbyt pochopnie.