Maj po raz kolejny miesiącem kolekcyjnym, w czerwcu chyba postaram się jeszcze nadrobić w kolekcjach zaległości, ale w lato poświęcić się chyba będzie nieco poważniejszej lekturze. Lecimy:
1. Najlepszy przeczytany:
"Kolekcja Conan Barbarzyńca" tom 1 i tom 2., potraktuję bohaterów zbiorowo, ponieważ co w jednym tomie to i w drugim. Charakterem zawartości się specjalnie nie różnią i to chyba jedyna wada tej kolekcji. A co otrzymuje za te 39,99? Jeden tom objętości plus, minus 160 stron z przedrukowaną zawartością legendarnej już marvelowskiej serii Savage Sword of Conan. Powątpiewam, czy jestem obiektywnym oceniającym, ponieważ jestem wielkim fanem Howardowskiego uniwersum, także jako wielki fan nie mogę inaczej ocenić komiksów jako "znakomite". Miło stwierdzić po tylu latach, że zawartość skrzętnie chowanych na dnie szafy zeszycików wydanych przez AS Editor nie tylko nie straciła nic na uroku, ale te komiksy wydają się jeszcze lepsze, marvel w swojej serii wypichcił prawdziwy destylat z conanowych klimatów. Piękne wojowniczki, zepsute księżniczki, źli magowie, potwory i demony z zamierzchłej przeszłości a może i przyszłości, złodzieje, ladacznice, skarby, podstępni łotrzykowie i honorowi wrogowie. Jednym słowem pełen zestaw świata heroic fantasy wóda, dziwki i lasery dla miłośnika klimatów. Tyle co dotychczas widziałem to we wszystkich tomach dominowały krótsze lub dłuższe opowiadania, w jednym tomie mamy więc kilka historii, nie ukrywam że mi jako miłośnikowi krótkiej formy taki układ doskonale pasuje chociaż nie protestowałbym jeżeli w dalszej części kolekcji dla odmiany ukazałaby się jakaś dłuższa conanowa epopeja, ale jeżeli tak się nie stanie to płakać nie będę tym bardziej że sam Howard nie pisał powieści także wszystko jest w zgodzie z kanonem. O treści zawartości rozpisywać się nie będę bo każdy zainteresowany a i ci nie zainteresowani powinni wiedzieć o co chodzi. Jest krwawo, brutalnie, ponuro i barbarzyńsko (są też momenty spokojniejsze, które dają nam się chwilę zastanowić nad kondycją człowieka i zgodnie z oryginałem nie przychodzą nam na myśl jakieś pozytywne przemyślenia) , minusikiem jest tutaj niestety brak golizny, która przecież powinna obowiązkowa przy malowaniu klimatu zepsutej Hyborii, no ale nie zapominajmy, że to Marvel w czasie ostrych obostrzeń narzucanych przez Comics Code Authority. Tym niemniej widać, że artyści, starają się naciągnąć zasady jak gumę w starych majtkach, także od czasu dane jest nam zobbaczyć fragment "tego i owego" a ilość tak ubranych że właściwie nie ubranych kobiet powinna zadowolić nawet największego erotomana, tak samo jak i ilość rozlanej krwi i odrąbanych kończyn (to już nie erotomanów - przynajmniej mam taką nadzieję). Wracając do artystów, przeglądając ich listę można by pomyśleć, że Marvel chciał stworzyć z okazji wydania Conana swój komiksowy Real Madryt. Jim Starlin, Barry Windsor-Smith, John Buscema, Roy Thomas, Neal Adams, Roy Thomas i inni to przecież prawdziwe gwiazdy wydawnictwa, aż dziw że do serii nie korelującej z głównym profilem wydawnictwa wystawiono tak głośne nazwiska, z drugiej strony nie sprawdzałem dat całkiem możliwe że wysłano tam samych młodych gniewnych aby szlifowali swoje talenty a dopiero później te nazwiska stały się gwiazdorskie? Tak czy inaczej powoduje to, że poziom graficzny jak i fabularny (oczywiście w ramach konwencji) to prawdziwa petarda. Jakość wydanie przez Hatchette zwłaszcza jak na standardy kioskowe to kolejny powód do zachwytu chociaż nie do końca pasuje mi zewnętrzna oprawa, ta żarówiasta czcionka i niespecjalnie udana grafika na bokach psują trochę kompozycję całości ale powiększony format, papier offsetowy na którym czarno-białe rysunki wyglądają o wiele lepiej niż na kredzie w zupełności to rekompensują. W podsumowaniu ocena 9/10 (dla fanów, nie-fani mogą trochę odjąć ale raczej niewiele).
Drugi najlepszy "SM Doktor Strange". Charakterystycznie dla serii, mamy w tym tomie podział na pierwszą historię jaka ukazała się z danym bohaterem i historię główną. Pierwsza może okazać się raczej zdumiewająca zwłaszcza dla "czytelnika-historyka"okazuje się, że dr. Strange nie zaczynał kariery w komiksie superbohaterskim, ale w historyjce z gatunku paranormalnego-kryminału na dodatek jest Azjatą o wyglądzie wyraźnie nawiązującym do dr. Fu Manchu, rzecz z racji kilkustronicowej objętości raczej do potraktowania wyłącznie jako ciekawostka. Daniem głównym jest tutaj historia " W mroczny wymiar" napisana przez Rogera Sterna i wyrysowaną przez Paula Smitha. Zaczyna się dosyć banalnie w staroszkolnym stylu od kłopotów na zamku Black Knighta, później krótki rejs wycieczkowym liniowcem i nasz Doktorek w poszukiwaniu kradzionego wojskowego sprzętu ląduje w innym wymiarze na pustynnej planecie rządzonej przez barbarzyńskiego imperatora (skojarzenia z He-Manem lub Władcą Zwierząt wskazane) po czym trafia do krainy w której władcą jest jego stary wróg Umar. Historię czyta się gładko i bez uczucia nudy Stephen czaruje, anty-czaruje i robi wszystko inne czego można by się po jego postaci spodziewać aż w pewnym momencie wybucha bomba atomowa (dosłownie) i czytelnik dostaje młotem między oczy Stern doskonale wyczuwa ciężar gatunkowy i ukazuje nam dramatyzm tej sytuacji, rozrysowane na kilku planszach wprawia czytelnika w przygnębiający nastrój, tak przygnębiający że przy przewróceniu kilku stron ciężko nie wydać nam głębokiego "ufffff" ulgi. Jeszcze ciekawszym motywem jest wyprawa Strangea w głąb wymiaru Umar w którym nasz ulubiony czarownik wspomoże rebelię przeciwko jej tyranii. Autor stosuje tutaj dosyć przewrotny zabieg ukazania partyzantów jako "tych dobrych" ale tak naprawdę zadufanych w sobie mądrali, uszczęśliwiających na siłę społeczność, której wygląda na to, że żyje się nienajgorzej pod batem złowrogiej demonicy. Niewątpliwie wpływ na scenariusz miały wypływające na szerokie wody w momencie jego pisania organizacje partyzancko-terrorystyczne typu Contras, FARC czy Świetlisty Szlak oraz wszelkiej innej maści zbowidowcy którym się wydaje, że mają monopol na dobro i szczęście. Nie tylko te dwa oryginalne pomysły (znajdą się starzy Apacze którzy twierdzą że to typowe dla Marvela triki, ale nawet i starzy Apacze od czasu do czasu się mylą *) ale i ogólnie reszta historii w którym zgrane wydawałoby się motywy są mieszane w jedną interesującą całość pokazują dlaczego Roger Stern uznawany jest za jednego z najlepszych pisarzy Marvela i jak dobrze by było jakby któryś z naszych wydawców zdecydował się ne wydanie jego trykociarskiej twórczości ("Nikt nie powstrzyma Władcy Murów!!!"). Co do rysunków, to solidna rzemieślnicza robota, typowa dla lat 80-tych jak ktoś lubi ten styl to nie będzie zawiedziony, wyjątkiem jest ostatni zeszyt rysowany przez Marka Badgera, który smaruje tak brzydko, że aż interesująco z chęcią zobaczyłbym większą próbkę jego prac i mam wrażenie, że gdzieś kiedyś już coś takiego widziałem (Transformers?). W podsumowaniu, jeżeli lubisz starocie to musowo, jak nie lubisz to chyba warto spróbować. 8/10
2. Zaskoczenie na plus:
"WKKM Nieskończoność tom 1 i 2". Jonathan Hickman i milion różnych rysowników. Miałem się nie powtarzać, ale jednak to zrobię. Nie lubię Avengers i nie przepadam za Marvelem w kosmosie, dlatego kupiłem te dwa komiksy tylko i wyłącznie z przypadłości komplecisty a nie z wewnętrznej potrzeby przeczytania ich, tym bardziej że w pamięci miałem cały czas WKKM Świat Avengers, który stanowił stos różnych idiotycznych pomysłów i jawnych debilizmów. Nie oszukujmy się tym razem stos jest jeszcze większy (iście kosmicznych rozmiarów), a fabuła jest wielkim eventem stanowiącym zwieńczenie kilku serii (znając wydawcę osiemdziesięciu czterech) a z tych ukazujących się u nas to zdaje się Avengers i New Avengers ergo Budowniczowie lecą olbrzymią flotą aby zniszczyć Ziemię, która doprowadziła do jakichś niesamowitych zawirowań pomiędzy wymiarami i grozi zniszczeniem całego multiversum a po drodze miażdży wszystkie kosmiczne imperia jakie kiedykolwiek pojawiły się lub nie na łamach Marvela, zresztą nie oszukujmy się w tym przypadku jakiekolwiek próby doszukiwania się sensu fabuły są absolutnie nieistotne i niepotrzebne w komiksie chodzi o jedną wielką bitkę. A biją się wszyscy ze wszystkimi, ilość postaci i wydarzeń na kadrach sprawia, że przestajemy oczekiwać jakiejkolwiek ciągłości czy sensu tego co widzimy. A widzimy imponującą rozmachem space operę, planety wybuchają, słońca gasną, całe cywilizacje padają w gruzy i całe armady zamieniają się w płonący żużel a w naszej głowie zaczynają się namnażać pytania w stylu "Dlaczego Budowniczowie, którzy podobno rozsiewają życie we wszechświecie , nagle aby zniszczyć jedną planetę muszą wymordować cały Kosmos?", "Dlaczego Alephy z których jeden jest w stanie niszczyć całe planety nagle stają się jednostrzałowcami których pierwszy lepszy Spider-Man bierze po dziesięciu na łapę?", "Dlaczego równolegle czytam historię z Thanosem które nie mają jedna z drugą nic wspólnego?" i "Jak na boga Hawkeye strzela z łuku w kosmosie?". Tylko, że z czasem zaczynamy zauważać, że przestajemy szukać na nie odpowiedzi a zaczynamy się uśmiechać pod nosem i przewracamy kolejne strony nie odczuwając nudy. Może i Hickman wciska bez skrępowania straszne pierdoły, ale trzeba przyznać że facet ma wyczucie pewnej "epickości" całego gatunku superhero, tego lezącego u jego podstawy pochodzenia gatunkowego od mitologii i tym, że kalesony są tak naprawdę kontynuacjami historii o bogach i herosach sprzed tysięcy lat. I na pewnym poziomie autorowi udaje nam się to zaserwować, balansujące na granicy kiczu ale nie przekraczające go (przynajmniej przy moim poczuciu wrażliwości) sceny zabicia Budowniczego przez Thora, podniesienie symbolu Avengers przez obcych nawiazujące do legendarnego zdjęcia Joe Rosenthala, wdeptanie Alepha w glebę przez Hulka, pojedynek Thanosa z Black Boltem czy wizje walki róznych obcych ras "za wolność waszą y naszą" mają robić wrażenie na czytającym je prostaczku i na mnie je robią. Najśmiesznejsza jest jednak scena końcowa, gdy zaczynamy się zastanawiać, że skoro atak Budowniczych zdziesiątkował całą populację Kree, Skrulli i wszystkich innych, to jak Marvel będzie chciał wprowadzić kolejne zagrożenie? Co może robić jeszcze większe wrażenie niż tysiące gwiezdnych okrętów ścierających się w kosmicznych bitwach na absurdalną skalę? Może będą chcieli powrócić na Ziemię i znowu pobuszować po zaułkach NY aby trochę uspokoić sytuację? A gdzie tam, Hickaman robi to na bezczela i nie bierze jeńców na koniec dostajemy stwierdzenie "Budowniczowie to nic w porównaniu z...Kartografami" W tym momencie aż zarechotałem, facet ma tupet trzeba przyznać. Troszeczkę ciężko ocenić albumy od strony graficznej, jest zbiór zeszytów z różnych serii, także rysownicy zmieniają się co chwilę co niektórych może drażnić. Jest to typowo kalesoniarskie malowanie, żaden rysownik nie starał się jakichś niebanalnych artystycznych wrażeń nam dostarczyć, ale i żaden widocznie nie zmaścił, kilka kadrów jest naprawdę udanych także spokojnie można zaliczyć na plus. Aha brawa też za ekipę niemilców od Thanosa. Są fajnie zaprojektowani i mają kozackie ksywy. Czyli szukasz sensownej lektury - tutaj jej nie znajdziesz. Szukasz rozrywkowego czytadła na zasadzie "guilty pleasure", jest duża szansa że cie się spodoba. Ocena 6+/10.
Drugi przyjemnie zaskakujący
SM "Machine Man", z dosyć dużym czekałem na ten numer, jest to chyba absolutny debiut postaci Machine Mana w Polsce (chyba, projekt postaci jest mi z pewnością znajomy tylko nie pamiętam skąd). Przed lekturą nie byłem pewien co sądzić o tym komiksie z jednej strony postać wygląda na kompletny fajans z drugiej nazwiska Barry Windsor-Smith i Herb Trimpe do czegoś zobowiązują. W każdym razie tym razem tom jest podzielony na trzy części w pierwszej mamy pierwsze ukazanie się (w klasycznej postaci) Machine Mana w Marvelu, jest to jeden zeszyt stworzony przez Jacka Kirbyego i o ile dla fanów retro klimatów będzie całkiem zabawny to jak na datę wydania - 1978 rok jest kompletnie przestarzały tak pod względem fabularnym (robot jak szwajcarski scyzoryk, rozciągane ręce z drabiną, gąsienice zamontowane w ramionach) jak i graficznie. Co gorsza jest to jeden zeszyt, który kończy się w środku akcji po czym przeskakujemy do zupełnie innej, tym razem dłużej historii stworzonej w roku 1982 przez Toma deFalco i Rona Wilsona. I do niej mam identyczne zarzuty co do tej pierwszej, jak na czasy w których Frank Miller był już gwiazdeczką wydawnictwa ten komiks to zupełne wstecznictwo żywcem wyjęte z zakurzonego strychu, Machine Man wciąga gumową maskę na ten swój kwadratowy roboci łeb i już wszyscy biorą go za normalnego agenta ubezpieczeniowego mimo, że musi cały czas chodzić w okularach przeciwsłonecznych bo nie posiada ludzkich oczu. Dostajemy tutaj historie o Machine Manie który wraz z Benem Grimmem i Jokastą (w której się oczywiście nasz dzielny robot "zakoc**je") dobierają się do metalowej skóry Ultronowi 5. Rzecz tylko dla miłośników starych pierników. Zdecydowanie najjaśniejszym blaskiem świeci jednak historia trzecia napisana dwa lata później niż jej poprzedniczka. Ta w przeciwieństwie do pozostałych jest na wskroś jak na swoje czasy nowoczesnym właściwie nie superhero tylko raczej normalnym s-f akcji. Fabuła przenosi nas w dokładnie nieokreśloną mroczną przyszłość w której dominują potężne korporacje, prywatne policje, maszyny do wirtualnej rzeczywistości i wiecznie zacinający deszcz, miłośnicy twórczości Williama Gibsona poczują się jak w domu. Machine Man zostaje znaleziony na złomowisku przez grupkę młodocianych złomiarzy i przywrócony do stanu używalności co uruchamia zainteresowanie ich małym kółkiem towarzyskim przez Sunset Bain - właścicielkę dominującej w okolicy korporacji. Dalej mamy całą serię pościgów i potyczek pomiędzy poubieranymi na punkowo i z pomalowanymi twarzami członkami młodocianych gangów a złowrogimi siłami porządkowymi korporacji (wielbiciele filmografii Waltera Hilla będą ukontentowani) z obowiązkowym epilogiem na dachu wieżowca. Ogólnie historia jest wciągająca a jej największym problemem jest chyba to, że dla czytelnika nie znającego postaci istnieje jakby "w zawieszeniu" co prawda w jakiś bardzo pośredni sposób łączy się z poprzedniczką z tego samego tomu, natomiast nie wiemy z jakiego powodu Sunset ściga Machine Mana, jaki on ma do niej żal w tle pojawia się doradca-rozpity naukowiec naszego czarnego charakteru, który wcale nie sprawia wrażenia demonicznie złego, który z powodu głównego bohatera popełnia samobójstwo. I też nie wiemy dlaczego. Jest też kilka nietrafionych pomysłów w stylu droida-zabójcy, który podczas potyczki z Machine Manem ucina z nim sobie pogawędkę. Po co maszynie do zabijania o trójkątnej głowie i rakietach w rękach zaawansowana technologia pozwalająca toczyć dysputy? Nie wiadomo. Osobną sprawą jest warstwa graficzna, przygotowana przez Windsor-Smitha i jak na moje oko to absolutna ekstraklasa w superbohaterszczyźnie. To jak wielką formę pokazuje brytyjski zdolniacha jest zdumiewające, rysunki pełne szczegółów, podobają mi się chyba nawet nieco bardziej niż w Weapon X, chociaż tutaj jest nieco bardziej klasycznie - mniej eksperymentalnie, w każdym razie kto czytał Rosomaka będzie wiedział czego mniej więcej się spodziewać. Scena bijatyki Machine Mana z Iron Manem AD 2020 to jedno z najlepiej ukazanych (oczywiście wśród tych co widziałem) mordobić w historii gatunku. A seria ewoluujących 4 okładek serii też bardzo zacna. W podsumowaniu, jak ktoś nie lubi antyków to powinien się zastanowić nad zakupem, chociaż w/g mnie warto choćby dla tych czterech ostatnich zeszytów. Jak ktoś lubi starocie to nie powinien się nawet zastanawiać, zresztą dla samego egzotycznego w naszym kraju bohatera warto. Ocena 7/10.
3. Najgorszy przeczytany:
WKKM "Hulk Rozdarty". Drugie moje spotkanie z bardzo utalentowanym w Aaronem w Marvelu i o ile pierwsze pod postacią Czarnej Pantery było całkiem udane to drugie jestem zmuszony niestety nazwać raczej klapą. Ja rozumiem, że ciężko napisać coś oryginalnego o Hulku w milion pięćset sto dziewięćset numerowanym zeszycie o nim, ale Aaron mimo wszystko spróbował i poległ niestety na placu boju. Założeniem komiksu jest sytuacja w której Hulk i Bruce Banner zostają rozdzieleni i o ile Hulk pomieszkując pod ziemią z plemieniem zmutowanych pacyfistycznie nastawionych tubylców dobrze sobie radzi zaznając upragnionych wczasów o tyle Bruce psychicznie raczej niezbyt dobrze to znosi. Właściwie to zbyt mało powiedziałem, autor próbuje nam wcisnąć, że to komiks w klimatach Wyspy dr. Moreau tylko, że o ile tak Lancasterowi jak i Brando (oryginału Wellsa nie czytałem) udało się wykreować postać zimnego, logicznego psychopaty z kompleksem boga, głęboko skrywającego swe szaleństwo pod masą racjonalizatora, tak Aaron zapodaje nam zaślinionego wariata u którego trudno oczekiwać nawet umiejętności malowania po ścianach własnymi ekskrementami a co dopiero toczyć dalej swoje naukowe badania. A jednak Banner buduje na bezludnej wyspie tajne laboratorium (nie wnikałem) gdzie zaczyna przerabiać miejscowe zwierzęta na mutanty omega z inteligencją człowieka, które traktują go jak ojca, co ma podobno pomóc mu w ponownej przemianie w Hulka (znowuż nie wnikałem). W celu pacyfikacji czuba zostaje wysłany będący teraz osobną istotą Hulk oraz podobno przedstawicielka władz agentka Amanda von Doom (zbieżność nazwisk podobno przypadkowa, ale wiemy że na bank nie). W międzyczasie z reminescencji dowiadujemy się jak doszło do rozdzielenia obydwu bohaterów, a dokonał tego...dr Doom, za pomocą...piły motorowej z adamantium (w tym momencie orientujemy się, że Aaron do nas macha i krzyczy, hej patrz jakie to głupie nie bierz tej historii na poważnie!!!) wycinając Hulkowi kawałek mózgu i umieszczając go w klonie Bannera. I tu chyba leży problem tej całej historyjki, scenarzysta nie mógł się zdecydować czy komiks ma być psychodramą, czarną komedią (skaczące po krzakach zmutowane małpy, służący Amandy garbaty Igor, który nie zdejmuje palca ze spustu - jest zabawną postacią, ale tutaj nie pomaga), czy zwykłym akcyjniakiem. Cała historia bardzo szybko traci całkowity czar i sens, kiedy tylko dowiadujemy się, że Bruce to tak naprawdę chory klon stworzony przez równie chorego Victora i całą historię będzie bardzo łatwo skreślić jednym zdaniem "to nie jest prawdziwy Banner". Aha na koniec Amanda udaje się na laną i dzianą imprezę ze stadem przerośniętych orko-goryli (w tym momencie koło czoła pojawiła mi się ta kropla z Czarodziejki z Księżyca). Jako akcyjniak, Hulk sprawuje się dobrze, zielonoskóry klasycznie sprawia łomot mutantom-gamma co zostaje ładnie oddane przez Marca Silvestriego, który stosuje często kreskowanie ołówkiem lub coś co ma je symulować co mi osobiście się podoba i uatrakcyjnia nieco wygląd na dodatek stara się nam oszczędzić kadrów w których tło stanowi jeden kolor i zawsze coś tam domalowuje na dalszych planach. Bruce jest odpowiednio wychudzony i z tym uśmiechem zerżniętym z Jokera odrazu sprawia wrażenie ostro ześwirowanego, Hulk jest odpowiednio zielony i wielki, mutanty odpowiednio groźne, a Igor całkiem udatnie garbaty. Także za grafikę solidny plusik. Ogólnie nie jest to strasznie zły komiks czytałem sporo gorszych w Marvelu a i w samej kolekcji kilka się ich znadzie, natomiast od autora Skalpu i Bękartów oczekuję historii raz, że mocno powyżej przeciętnej, dwa że świadomej jaką historią ma wogóle być. Ocena 5/10.