Będąc małą dziewczynką bałam się ciemności jak cholera. jak tu się nie bać, kiedy tata na dobranoc opowiada bajki o tym, jak to zły kocur - mrocur chodzi po ścianie domu i wchodzi przez lufcik, żeby pożreć małe dzieci (tata oczywiście teraz zaprzecza, ze coś takiego wogóle mówił, ale na moim umyśle odcisnęło się znaczące piętno). Kiedy byłam mała, głównie pod wpływem baśni braci Grimm, które babcia czytała nam na dobranoc - o jakichś ludziach wychodzących z trumny itp), często wyobrażałam sobie różne potwory wychodzące w ciemności. Bałam się wystwaić nogi poza kołdrę, żeby mi ich nie odgryzły.
Teraz, paradoksalnie mimo naczytania się różnych dziwnych opowieści, jestem w pewnym sensie uodporniona na strach przed ciemnością jako taką. Bałabym się co najwyżej kilku łysych typków o nieczystych zamiarach z nożamui w ręku i w dresach nagle się z tej ciemności wyłaniających. Na takich nie ma bata. Ale na własny strach, zresztą irracjolany bardzo, jest.
Czasem jednak, będąc pod wpływem świeżo obejrzanego filmu, czuję mniejszą potrzebę włóczenia się nocą - tak dla świętego spokoju.
Zresztą fascynuje mnie walka z własnym strachem przed takimi irracjonalnymi rzeczami jak ciemność. Coś we mnie jednak z niego zostało. Niby wie się, że te wszystkie historiw sa wymysłem autorów, ale w głębi duszy...