Powieść pisana jest właśnie tak. Czytając komiks, czytamy fragmenty powieści, być może miejscami skrócone lub skontaminowane, ale nie zmienia to faktu, że (zgodnie z informacją na okładce) Flaubert jest współautorem tego tomu.
I nie mogę w związku z tym przejść obojętnie obok sugestii epatowania patosem w „Salambo”. W obu wersjach (i w powieści samej, i w komiksie) autorzy najczęściej dokładają starań, by czytelnika ustawić obok prezentowanych wydarzeń. Nie widzę tu nigdzie emocjonalnej manipulacji, wpływania na uczucia, przynależących do patosu jako retorycznej strategii (od czasu Arystotelesa). Oszczędnie stosowane są też środki stylistyczne, które mogłyby „unosić” czytelnika. Jeśli na przykład zestawić to, jak opowiedziana jest porażka barbarzyńców pod Tunesem, z naładowanymi emocjami finalnymi scenami pojedynku na Księżycu w finale sagi o Phoenix albo ze scenami bitwy w „Gladiatorach” Duchâteau i Rosińskiego, to ewidentnym staje się odmienne podejście Druilleta, który nawet gdy Flaubert trochę opuszcza gardę i pisze, że „najemnicy (…) traktowali wojnę jak rytuał zapomnienia” oraz że „im dłużej plądrowali świątynie obcych ludów i wyrzynali nieznane sobie wcześniej plemiona, tym mocniej wierzyli jedynie w przeznaczenie i śmierć”, samodzielnie buduje kontrapunkt dla takiej charakterystyki w postaci groteskowej fizjonomii pokazanych na pierwszym planie wojowników. Na następnej planszy obrazowi starcia armii towarzyszy z kolei już jedynie suchy komentarz, emocje widać tylko na twarzach wojowników wrysowanych w ramę kadru. Widzimy rzeź, dowiadujemy, że barbarzyńcom wydawało się przez chwilę, że wygrywają… Ja patrzę tu na mrówki zaangażowane w zaciekły spór, którego istota nie ma większego znaczenia. Dystans jest zbyt wielki, bym się czymkolwiek przejmował. Jako czytelnika obdarowano mnie boską perspektywą i nikłymi zdolnościami empatii. Moja ciekawość jest tym samym przede wszystkim estetyczna. To zresztą perspektywa jakoś tam kompatybilna z uczuciami wojowników, którzy przecież szukają zapomnienia i wierzą jedynie w koniec.
Nomen omen - finał komiksowej fabuły, w którym, inaczej niż w powieściowym oryginale,
Matho musi ocaleć, też traci na podniosłości. Takie rozstrzygniecie fabularne modyfikuje znaczenie romansowego wątku powieści, w której symetryczna śmierć kochanków stanowiła jeden z najbardziej podniosłych punktów całej akcji.
Druillet,
rezygnując z tego ważnego dla kompozycji wydarzenia, dodatkowo osłabia w swojej adaptacji efekt wzniosłości ostatnich powieściowych scen.