Powszechnie przyjęte nazwy dla różnych form wydań, to:
zeszyt (32 strony, miękkie okladki, brak grzbietu, tzw. "format amerykański" - B-5).
album: 48-64 (lub czasem więcej stron; może być w twardej lub miekkiej okładce, format A-4).
Wieloletnia tradycja narzuciła nam używanie tych nazw. Oczywiście, można probować te publikacje nazywać inaczej (nawet "zeszycikami"), ale nie rozumiem po co wprowadzać zamęt tam, gdzie coś dobrze funkcjonuje i nie wymaga zmiany.
Przyjęcie określonych formatów i objętości wynikało z ograniczeń drukarskich, ale w ostateczności stalo się też pewnym formatem, którym posługują się twórcy planując swoją pracę.
Album (w zdefiniowanej wyżej objętości) to bardzo często rzecz, która ma początek, środek i koniec umieszczone dokładnie tam, gdzie zaprojektował to twórca. Weźmy chociażby poszczególne części "Asteriksa", w którym finałowa uczta oznacza koniec opowieści, a nie koniec strony po której nastąpi następny epizod z życia Galów.
Wydanie w integralu jest niewątpliwie wygodne i ma wiele zalet, ale jego wadą jest to, że burzy ów, zaprojektowany przez twórców porzadek. Nawet w serialach jest on przecież oparty na stosowaniu cliffhangerów, powtórzeniach informacji z poprzedniej części, a nawet manipulowaniu czasem i przestrzenią pomiędzy odcinkami.
Nie raz, i nie dwa padały tu na forum stwierdzenia, że w wydaniach zbiorczych powinny byc oznaczane miejsca, gdzie poszczególne odcinki się kończą, że powinny być dodane okładki tych odcinków i że wydawca powinien szanować oryginalny układ stron, a zwłaszcza rozkładówek.