Wszyscy wiedzą, że te słowa można sobie interpretować na swój własny sposób. Wyraźnie się nudzisz.
Bądźmy poważni. Ze słowami można zrobić wiele, ale nie należy robić z nimi wszystkiego. I nie wszystko się też (na szczęście) da zrobić. Choć to, że ta dyskusja zaczęła się od nayrotha sugestii, by nazwać ten tom "genderową krucjatą" (zapisuję poprawnie), pokazuje, jak wiele złego może robić i robi wciąż używanie słów, których znaczenia się nie rozumie lub których znaczenie celowo się przekręca. O tym chciałbym mówić, bo wydaje mi się, że właśnie sposób wykorzystania niektórych pojęć w tej dyskusji warto poddać refleksji (z nudów, jeśli nie z innego powodu, drogi Odpowiedzialny).
Podpisując się pod wieloma argumentami Kuby i absolutnie (stojąc zwyczajowo po stronie podejrzanej w niektórych oczach "postępowości") chciałem pochylić się nad pojęciami "propagandy" użytej przez drugiego z nich i "epickości" (tak jak pojmuje ją (chyba, bo tu w sumie trudno dociec) Gr8responsibility). I chcę to zrobić nie w ramach off-topu, ale w ramach tematu samego, bo jak tak sobie podczytywałem na przestrzeni dnia ten wątek, to myślało mi się gdzieś w głowie, że "Dziecięca krucjata" to nie jest zły komiks. I nie aż tak, jak na pierwszy rzut oka się wydaje, nieskomplikowany (nawet jeśli rozbudowanie raczej dominuje w nim nad niejednoznacznością, dzięki za ten rozróżniający post "znudzonego" forumowicza, Jutrzen)
.
Propaganda to termin określający nieetyczne praktyki informacyjne oparte o manipulację faktami i zmierzające do trwałego ukształtowania stosunków społecznych. Nie sądzę, by historia, którą napisał Allan Heinberg, miała taki charakter. Jest to z całą pewnością opowieść wynikająca z ugruntowanej wizji świata scenarzysty, którą akurat w tym momencie (jak można się dowiedzieć z posłowia) marvelowski edytor zdecydował się poprzeć, zgadzając się choćby na otwarty homoerotyczny związek. Jest w tym pewna intencja dydaktyczna, oswajająca homofobów z ich realnymi podskórnymi fascynacjami (bo wszyscy z wypiekami na polikach czytamy komiksy o facetach, którzy chodzą w obcisłych lateksowych wdziankach, udawanie przy tym, że jesteśmy "moralni" i "normalni" (cokolwiek i te pojęcia znaczą) to naprawdę szczyt obłudy). Nie wydaje się jednak, by "Young Avengers" były znaczącą siłą w sugerowanej wyżej tajemnej batalii Marvela, mającej na celu zbudowanie świata równych szans. Raczej uwierzę ze zgoda Toma Brevoorta łączyła się z badaniami rynku, które pokazały, że solidna grupa czytelników ucieszy się z takiej pary postaci i kupi zeszyty poświęcone ich przygodom (podobnie jak inna grupa parę lat później ucieszyła się z muzułmańskiej bohaterki, która przy okazji zaskarbiła sobie też serca potomków imigrantów z Irlandii Północnej i stała się hitem). Amerykański komiks mainstreamowy w większości mówi o zjawiskach, które znaczna część czytelników zdecydowana jest uznać za zwyczajne, codzienne, akceptowalne. I tym samym - sądzę - dydaktyczny (nie propagandowy) aspekt tej opowieści wymierzony jest w tych, których nauczono (też raczej nie narzędziami właściwymi dla propagandy, choć kto wie...?) bać się inności, a którzy mają w sobie dość otwartości, by w wyuczonych postawach nie trwać bezwzględnie. Pewnie ten dydaktyzm dostrzegamy też wyraźniej, gdyż czujemy, że w naszym kraju wciąż sporo jest do zrobienia w tej mierze. Tę domniemaną otwartość czytelników opowieści o swojskości cyborgów, kosmitów i ostatecznie nawet (o zgrozo!!!) kobiet wykorzystuje Heinberg, pisząc historię, jakich w lateksowych krainach było już wiele, ale pokazując przy tym, że entuzjazmu opowieścią (o ile się mu poddamy) nie zmienia to, kogo pieści po godzinach jeden z głównych bohaterów. Jest to wdzięcznie, w moim odczuciu, zrobione. (Ale też nie jestem do końca obiektywny, bo przecież na wyprzedaże w Multiversum w Łodzi czy na Comics Wars przybywam głownie po to, by poocierać się o Wasze ciała, gdy tłoczymy się przy regałach... Taaaak!)
"Epickość" zatem (wciąż czytacie poprzednie wersy, prawda?) pojmowana kolokwialnie jako "wspaniałość, fantastyczność" przedstawionego świata niesie z sobą (uświadomione lub nie) przekonanie o kulturotwórczym znaczeniu pewnych opowieści. Jeśli uznamy, że superbohaterowie są tym dla świata, czym Achilles (pamiętacie o jego związku z Patroklosem?) czy Odys byli dla Greków, to istotnie mnożąca się na kartach komiksu popularnego rzesza osób o homoerotycznej orientacji może być dla obyczajowych konserwatystów elementem zaiste kasandrycznej wróżby. Bo to, kim może dziś być z woli scenarzysty "YA" Wiccan, pokazuje, że świat się zmienił. A to, że Wiccan nie jest aż takim wyjątkiem dowodzi, że zmieniać się raczej nie przestanie.
Ta opowieść o Scarlet Witch może nie jest szczególnie wieloznaczna, ale broniłbym tego, że jest wielowymiarowa. Celem nie jest bowiem, w moim odczuciu, jedynie zabranie głosu w kwestii należnego homoseksualistom prawa do równorzędnego miejsca w społeczeństwie; jest to historia o ścieżkach szerzej pojmowanej emancypacji (
Wanda zwolniona z odpowiedzialności jako narzędzie Dooma chce teraz poszukać swojego miejsca nie jako córka Magneto czy członkini Avengers, ale jako ona sama,
jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało), o problematycznym statusie symboli i ikon (rozróżnienie dokonane w finale
między Avengers jako rodziną i Avengers jako armią
), o szarościach wypełniających ten rzekomo czarno-biały świat (
Iron Lad, Doom, Cyclops czy Emma Frost
jako przykłady postaci, których ścieżki do prostych nie należą...). Autoironiczna w wielu momentach "Krucjata dziecięca" oferuje tym samym dużo więcej niż tylko szansę na (wątpliwą) ekscytację w chwili, gdy
Dr. Doom objawia się jako narzeczony Wandy
czy radość (odczuwaną przez samozwańczych poszukiwaczy oryginalności w komiksie superbohaterskim) z "genialnych" żartów z poczucia humoru Spider-Mana. To są radochy, których adresatem może być (wyjściowo) stereotypowy trzynastolatek, ale i tak jedynie taki słabo zaprawiony w lateksowych bataliach. Pozostali, w których istnienie wciąż bardzo chcę wierzyć (i dlatego nie zgodzę się tu z absolutnie), to czytelnicy przechodzący od fabuły płynnie na te kolejne poziomy znaczeń (świadomie, a nie jako ofiary domniemanej indoktrynacji). Co czyni ten komiks tak interesującym bowiem, to pokrewna "Avengers na zawsze" wola, by "epickie" podróże w czasie uczynić przestrzenią refleksji o miejscu (super)bohaterów w kulturze i roli czasów w kształtowaniu się takich a nie innych światów przedstawionych. Pod tym względem najświeższy tom WKKM to niezwykle interesująca lektura.