O prozie Palahniuka napisano już wiele. Niektórzy uważają nawet, że zbyt wiele. Krótkie zdania, powtórzenia, rwana narracja w strumieniu świadomości. Spowiedź szaleństwa. Poezja raka w mydlanej pianie z ludzkiego tłuszczu. Zen i pasożyty mózgu. Odjazd. Totalny. Siedzę i tulę moje wewnętrzne dziecko. I lubię to. Lubię to, bo Tyler to lubi.
Dzwonek do drzwi. Wchodzi kosmiczna małpa. Ze skraju otworu o połamanych zębach spływa głos: Podpisik proszę. Kosmiczna małpa porozumiewawczo mruga okiem i wychodzi. Kładę się na łózku z nogami na podwyższeniu i czytam Fight Club 2 od 0 do 3.
- To jest po prostu gówno - mówi Tyler. Instynktownie szukam językiem dziury w policzku. Zamknij się - odpowiadam - Cameron Steward daje radę.
- Steward może i tak, ale Palahniuk to pi****lony oszust, szczający do 20-letnich kotletów. Bez zrzygania nie przełkniesz. Błueeee... Kogo chce oszukać? Żadnego nowego pomysłu. Porwane streszczenie z gównianymi modyfikacjami tego, co było. Jak w tych serialach na początku każdego odcinka: "Previously on Fight Club". I na dodatek wszystko tak zj***nie unormalnione. Fabularny cartoon dla komiksowego leszcza. Palahniuk wciągnięty przez korporacyjne gnidy, grzebiący w kieszeniach małolatów w poszukiwaniu kieszonkowego.
Tylerowi się nie podoba, bo mnie się nie podoba. Nie spałem od trzech dni. Muszę się trochę rozerwać. Dziś jest środa. Wieczorem idę na raka jelita grubego.