Chodzi o poprawnie poprowadzone fabuły. Jeśli dajesz broń, fazery lasery robisz, wojnę i oblężenie to muszą być trupy, wiadomo że to komiks ale minimum realności zobowiązuje. Inaczej takie wydarzenia nie noszą takiej wymowy o jakiej mówią i kończą się burzą w szklance wody.
No tu się chyba zgodzimy, choć na podstawie odmiennych przesłanek: schematyczne eventy - owe "burze w szklance wody" - są rodzajem choroby na którą kilka lat temu zapadł Marvel.
Ów schematyzm i zachowawczość można tłumaczyć korporacyjnie: majątkiem Marvela są zastrzeżone postacie i firma nie może ot tak ich sobie uśmiercać, bo to tak, jakby pozbywali się majątku. A jak uśmiercą, to i tak wiadomo, że nie na stałe.
Można też tłumaczyć to antropologicznie: te eventy to takie współczesne baśnie, realizujące baśniowy schemat i dlatego tak powtarzalne: bohater/bohaterowie stają przed Wielkim Złem - wyruszają w podróż - zdobywają magicznych sojuszników - pokonują wysłanników Zła - ponoszą ofiary (to te pojedyncze śmierci) i w końcu mierzą się za Złem. Szkoda jednak, że z niezłego teoretycznie założenia nader często wychodzą takie płaskie "Secret Invasion", albo inne "Schadowland" (schemat "Królowej Śniegu"?).
Nie powiem, lubię niektóre z tych przedsięwzięć ("Wojna domowa"), ale ogólnie przygnębia mnie ich natłok i przeciętny poziom. Co gorsza, sprawa wygląda na samonakręcającą się spiralę, z której nie ma już wyjścia.
I oto zapowiadane "Secret Wars" to już wielki super-mega-event, w którym zniknie łączność z rzeczywistym światem, a świat zaludnią sami trykociarze, jak w "Top-10" Moore'a (które było fajnym pomysłem, ale właśnie jako doprowadzenie sytuacji do absurdu, a nie jako komiksowa codzienność).
Rozpisuję się nad tym, bo dotyczy to w znacznym stopniu drugiej części Kolekcji i jej najnowszych albumów, gdzie tych banalnych eventów, pseudo-przełomowych wydarzeń będziemy mieli pokaźny pęczek.