No to zacznę, uwaga na
SPOILERY. Zły jestem, bo mógł i powinien to być lepszy film. W porównaniu z dowolną częścią Władcy Pierścieni wypada bardzo blado (czasem trudno było uwierzyć, że oba cykle tworzyła ta sama ekipa) i w małym stopniu przekonują mnie argumenty, że materiał książkowy był skromniejszy. Tym surowsza ocena dla autorów, że mając swobodę twórczą i przyjmując założenie, że nie traktują lektury jako świętości, nie wykorzystali szansy na epickie domknięcie opowieści. Spróbuję się w kilku punktach odnieść do najważniejszych dla mnie aspektów:
1) Zarzut chyba najpoważniejszy; mam wrażenie, że twórcy nie potrafili się zdecydować na jedną konwencję, w której kręcą film. Czy ma to być obraz poważny z elementami rozweselającymi (jak Władca) czy lekka rozrywka profilowana pod młodszego widza. Jak to często bywa, jeśli próbuje się zrobić coś do wszystkiego, to w efekcie jest do niczego. Natłok elementów komicznych (niestety nie wszystkie były raczej zamierzone przez autorów) spowodował, że w pewnym momencie zacząłem odbierać film na modłę Niezniszczalnych i tu jestem najbardziej wściekły na Jacksona, bo wprowadzając w taki nastrój, w konsekwencji odarł mnie ze wzruszeń, które powinny się pojawić przy dramatycznych wydarzeniach wieńczących bitwę. Ostatnia rozmowa Bilba i Thorina była sceną magiczną, fenomenalnie zagraną przez obu aktorów, ale przyjęta na zimno nie smakowała tak jak powinna (w porównaniu np. z dramatyzmem sceny umierającego w ramionach Aragorna Boromira w Drużynie)
2) Powiązane ze sobą kwestie konstrukcji całego cyklu i montażu Bitwy. Moim zdaniem podzielenie materiału na trzy filmy nie wypaliło, przynajmniej w taki sposób w jaki zostało to dokonane. Najbardziej ucierpiał na tym motyw Smauga, który w ostatniej części ledwo zdążył chuchnąć, a już nie żył. Gdyby nie połaszenie się twórców na pieniądze (chyba że ktoś znajduje inne wytłumaczenie, chętnie posłucham), to spokojnie mogłyby z tego być dwa trzygodzinne obrazy, kosztem usunięcia paru mało istotnych motywów, np. Taurieli (choć zgadzam się, że Evangeline Lilly ślicznie wygląda jako elfka). Wtedy miałoby to ręce i nogi. Lepiej zrobili ludzie, którzy bezpośrednio przed Bitwą obejrzeli sobie dwie poprzednie części, ale skoro twórcy decydują się na roczne przerwy między kolejnymi premierami, to chyba można oczekiwać, że poszczególne filmy będą stanowić jakąś w miarę spójną całość? Ponownie, we Władcy stanowiły.
Co do montażu - miałem czasem wrażenie, że wybór scen zmieszczonych w filmie odbywał się na zasadzie rzucenia monetą. Pogłębiło się ono szczególnie od momentu rozpoczęcia samej bitwy, gdzie mieliśmy często sekwencje zbyt długie, czy też powtarzane parokrotnie bez wnoszenia czegokolwiek nowego: gonienie się ludzi z orkami w Dale, które przywodziło na myśl dowcip o Polakach, Ruskach i gajowym; szaleństwo Thorina (inna rzecz, naprawdę nie można było pozwolić aktorowi tego zagrać, zamiast wrzucania wątpliwej estetyki efektów specjalnych?); dłużące się niemiłosiernie sekwencje walk indywidualnych, Legolasa choćby. Wątek zastępcy władcy Lake Town pominę litościwym milczeniem, bo czegoś tak głupiego nie widziano na srebrnym ekranie od czasów Jar Jar Binksa. Albo mamy sceny w dziwaczny sposób ucięte, ledwie zasygnalizowane, pozostawione bez pointy. Najbardziej dobitnie widać to po samej bitwie - czy ktoś z Was może wie jak się skończyła? W pewnym momencie pozostawiono tytułowe pięć armii samym sobie na rzecz skupienia się na solowych popisach. Dobrym pomysłem na jej zwieńczenie była scena, gdy Thorin ostatkiem sił patrzy na pole walki, ale tu aż prosiło się o przynajmniej kilkudziesięciosekundowe zbliżenie ukazujące przełamanie orków i ich ucieczkę. Kolejna rzecz, gdzie było jakiekolwiek podsumowanie bitwy? Ciała Thorina i reszty zostały na tej wieży czy może odbył się jakiś pogrzeb? Co ze skarbami Samotnej Góry na czele z Arcyklejnotem, o których cały czas była mowa? Gdzie jakaś refleksja o tym kto wygrał, czy może wszyscy przegrali? I wreszcie, jeśli już była Tauriela, to zakończmy jakoś wątek tej postaci, zamiast banialuk o miłości i zabieraniu bólu, rodem z kiepskiej telenoweli. Absolutnie nie trafiają do mnie argumenty, że "coś będzie w wersji rozszerzonej", skoro idę do kina to oczekuję gotowego produktu, a nie dużego trailera.
3) (nie)wierność książce - mimo że jestem wielkim fanem uniwersum stworzonego przez Tolkiena, to rozumiem, że ekranizacje rządzą się swoimi prawami i nie uważam, żeby trzeba było podchodzić do pierwowzoru na klęczkach. Na elfy w Helmowym Jarze patrzę na przykład z sympatią. ALE, jeśli twórcy decydują się już na realizowanie własnych radosnych pomysłów, to niechże one, po pierwsze, wnoszą coś istotnego do filmu, po drugie, podporządkowane są elementarnym zasadom logiki i podstawowym prawom świata, w którym akcja się rozgrywa. Nie znęcając się już nad przybyłymi z odległej Arrakis czerwiami i innymi licznymi głupotkami, chciałem się odnieść do jednej sceny, na którą bardzo (może nawet najbardziej) w tej części czekałem, czyli konfrontacji z Sauronem w Dol Guldur. Tak jak pisał wyżej Dziex, marzeniem byłoby pogłębienie wątku Istarich, ale pal ich nawet sześć. Co dostaliśmy? Galadrielę, która samotnie rozprawia się z Sauronem za pomocą, jeśli dobrze zauważyłem, flakoniku ze światłem Earendila, który trzy filmy później nie robi specjalnego wrażenia nawet na Szelobie. Z tym samym Sauronem, z którym nie poradził sobie wcześniej Gandalf. Biernie przyglądają się zaś temu Elrond i Saruman, ten ostatni z miną mającą pewnie sugerować jego przyszłą zdradę. No na litość, nie. Wprawdzie sam jestem pod wielkim urokiem Cate Blanchett, ale to nie znaczy, że uzasadniona jest jakaś swoiście feministyczna interpretacja Tolkiena, spod znaku "gdzie czarodziej nie może, tam babę pośle". Cóż im szkodziło pozostać przy książkowej wersji, że Saurona wygnała wspólnym wysiłkiem Biała Rada, bo żaden z jej członków w pojedynkę nie był w stanie tego dokonać? Mielibyśmy wtedy fantastyczną scenę, a tak była tylko dobra. Podobnie jest w innych momentach filmu - tam gdzie we Władcy różne motywy były konsekwentnie prowadzone i bezbłędnie zakończone, tak w Hobbicie twórców dopada nagle inercja w materii dopieszczania scen jako całości. Fragmenty, którym niewiele brakuje by być diamentami, przez jakieś dziwne chochliki scenariuszowo-realizacyjne pozostają lśniącymi wprawdzie, ale bryłami węgla.
4) Gdyby to był dla mnie "normalny" film, to też i oczekiwania i żal byłyby mniejsze. Ale chciałem po raz kolejny wrócić do emocji z dzieciństwa i odpłynąć do Śródziemia. Tymczasem łódkę staranował mi troll z kamiennym ochraniaczem na głowie i teraz mogę już tylko zaapelować, żeby Silmarillion pozostawiono wyobraźni czytelników, miast go w taki sposób ekranizować. Szkoda