Już tłumaczę, o co "mnie się rozchodzi" w moim pierwszym pytaniu.
Odpowiadając na pierwsze pytanie Bool-a/i mocno podkreśliłaś potrzebę drobiazgowego rozpracowania detali po realistycznej stronie fabuły - np. od odwzorowania struktur "służb" po wzór moletowania na chwycie jakiegoś szpeju itp. Ja pytam: czy to samo dotyczy modelowania tej drugiej, fantastycznej strony fabuły? Obmyślasz ją sobie szczegółowo - od przykładowego systemu wierzeń krwiopijców, po odpowiadający mu ich wieczorowy makijaż i uczesanie? Czy wolisz po prostu dokładać pewne elementy fantastyczne tak, jak to akurat będzie pasowało do akcji? Słowem, co bardziej Ci odpowiada w fantastyce: rozmach wymyślanej nierzeczywistości czy wartkość intrygi? Ile powinno być, Twoim zdaniem, fantastyki w fantastyce?Znowu „powinno”. Kurczę, nie ma „powinno”! Albo dobra, inaczej, niech będzie, że tak: fantastyki w fantastyce powinno być
quantum satis. To takie recepturowe określenie, znaczące: aż wystarczy. Tyle, ile będzie dobrze. Jednemu wystarczy okruch, inny buduje cały świat.
Ja chyba jestem z tych, co biorą okruch i obudowują go rzeczywistością. Mam wrażenie, że wtedy powstaje nowa jakość, zatytułowana roboczo: co by było, gdyby. Na przykład, gdyby takie wampiry istniały naprawdę.
Ale wynikające stąd implikacje interesują mnie o tyle, o ile mają wpływ na rzeczywistość. Jasne, mogłabym się zastanawiać, czy Nocarze noszą makijaż albo np. tatuaż na prawym pośladku – ale tylko w zakresie, w którym mogłaby to być istotne fabularnie. Na przykład, jeżeli planowałabym scenę, w której jakiś Nocarz, złapany in flagranti, ucieka przez balkon, wciągając spodnie a potem oburzony mąż pisze na niego skargę do Ultora, bo właśnie po tym tatuażu rozpoznał, że to musiał być któryś z jego podwładnych. No tak, wtedy ten tatuaż jest ważny. Ale skoro w całej opowieści nikt w obecności czytelnika nie pozbywał się aż tak demonstracyjnie ubrania, nie uznałam za stosowne opisywać tatuaży, choć może któryś z chłopaków by miał, czemu nie.
Zaraz, jest chyba jakaś scena Vespera z gołym tyłkiem. Nie, nie ma tam tatuażu, zdecydowanie. Ale to nie znaczy, że inni nie noszą, jeśli chcą - i, oczywiście, jeśli symbiont nie traktuje tego, jako uszkodzenie ciała podlegające naprawie...
Widzicie chyba, do czego zmierzam w ten krotochwilny sposób? Fantastyczne strona fabuły jest modelowana w zakresie, w którym jest sprzęgana z rzeczywistością. Ich współdziałanie musi jawić się, jako spójne i wiarygodne. Inna sprawa, czy to się udaje: pewnie raz lepiej, raz gorzej, w zależności od umiejętności autora.
Odwołując się do mojego drugiego pytania, będę drążył, jak na przesłuchaniu: ale dlaczego właśnie fantastyka? Co w niej takiego atrakcyjnego, przynajmniej od strony pisarza?Wiesz co, ja chyba nie poczuwam się do bycia pisarzem, to strasznie poważnie brzmi, wionie grozą i zatęchłą, pełną pajęczyn biblioteką. Wolę być opowiadaczem historii.
Dlaczego są to akurat historie fantastyczne? Może to ma coś wspólnego z dziecięcym zamiłowaniem do bajek? Opowiem wam bajkę o królewnie... Ale nie, nie o Księżnej Dianie, bo się angielska rodzina królewska wkurzy i mnie pozwie do sądu, że to wcale tak nie było tylko inaczej; zresztą mi przecież nie chodziło o taką królewnę, tylko inną, bo ta moja miała mieć fajne przygody i nie zginąć w wypadku samochodowym, nie taki był plan! Więc chcąc nie chcąc lepiej, żeby to była historia fantastyczna, prawda?
No dobra, jest jeszcze cała masa jakże prawdziwych opowieści o biednych, bezdomnych, samotnych ludziach, cierpiących na dotkliwe nieprzystosowanie do tego okropnego świata, który traktuje ich z wrogością i niezasłużoną pogardą... Żyletkę proszę, na miejscu, raz! Nie lubię czytać takich historii, więc tym bardziej nie chciałabym ich pisać. Bueh!
Jak oceniasz, Autorko, poziom polskiej literatury fantastycznej (i nie tylko jej). Głupio może mówić o konkurencji, więc nie pastwmy się nad tym kto lepszy, kto zaś gorszy. Interesuje mnie jak sytuację naszej literatury widzi insider. Czy jest dobrze czy wręcz przeciwnie.Niestety, zły adres. Może okropnie bluźnię w tej chwili, niech mnie Wielki Bibliotekarz pokarze, ale na własny, prywatny użytek dokonałam kilku życiowych założeń. Oto one:
Doba ma 24 godziny a w życiu jest mnóstwo rzeczy, które są warte posmakowania. Mając w planie, co następuje: praca zawodowa, medycyna, strzelanie, sztuki walki, skoki ze spadochronem, życie towarzysko-militarne, tworzenie własnych opowieści, wreszcie czytanie książek – w zakresie: medycznym, militarnym, historycznym, literatury pięknej, obejmującej również fantastykę, w tym fantastykę polską... Jak sądzicie, jaki ułamek z tych 24 godzin przypada na fantastykę polską? Obawiam się, że nikły. Jak więc mogłabym się wypowiadać ogólnie o jej kondycji, skoro znam może kilkadziesiąt pozycji na setki, ba, tysiące dostępnych na rynku? Nagadałabym głupot i tyle. Wolę więc pozostawić analizy i podsumowania tak zwanym molom książkowym (bez obrazy, życzliwie), bo się po prostu na tym znają. A ja w tak zwanym międzyczasie pobiegam, postrzelam, poskaczę, może znajdę kolejną historię wartą opowiedzenia...
Oraz czy w Polsce w ogóle łatwo jest zostać pisarzem. Znowu: nie wiem. Nie przeprowadzałam analizy. Znam paru pisarzy na dziesiątki, może setki aktywnych w tym zawodzie. I co, mam teraz zmyślać?
Mnie osobiście nie było łatwo, bujałam się dobre dwa lata od wydawcy do wydawcy i pies z kulawą nogą nie raczył się zainteresować tekstami. Czasem coś poszło w Fahrenheicie, cześć za to i chwała jego Redakcji. Wreszcie udało mi się wepchnąć NURSowi „Operację Faust” do SFFiH – i tu nagle zdziwko: tekst został hitem numeru! Potem „Nielegalna krew”, znowu hit... i już poszło lawinowo, jakbym wreszcie wykuła dziurę w tej przeklętej zaporze wydawców. Ufff, stało się. Nareszcie.
Ale zawsze będę wspominać słowa ś.p. Packa (Tomka Pacyńskiego), kiedy mu w chwilach załamania łkałam, że to się nigdy nie uda. Oznajmiał wtedy „Wiesz, czym się różni pisarz zadebiutowany od niezadebiutowanego? Uporem! Idziesz, żołnierzu, nie poddajesz się, idziesz i walczysz!” No to walczyłam aż wywalczyłam – i zawsze Mu będę za to wdzięczna.
A morał z tej opowieści: walczyć trzeba, żołnierze. Nie poddawać się, szturmować tekstami. Czasami przez wiele długich lat.
I - last but not least - czy pisarzem w Polsce zostać warto.Dla kasy- nie sądzę, są dużo lepiej płatne zawody. Ale z pasji, jak najbardziej: satysfakcja gwarantowana. Jeśli się to kocha, oczywiście. I wyrobi żelazną odporność na podłych recenzentów
Pada od czasu do czasu pytanie - troszkę niefajne i niesprawiedliwe - co by osoba n zabrała na bezludną wyspę. Pozwolę sobie skorzystać z głęboko utajonej mądrości tego pytania i zaproponować własne: czy gdybyś wybierała się na bezludną wyspę w ogóle brałabyś książki? Czy może raczej laptopa z edytorem tekstu i pisała własne?Nie brałabym książek. Na bezludnej wyspie jest ciężki zapier...nicz i codzienna, bezlitosna walka o przetrwanie. Na pewno wzięłabym broń i różne takie survivalowe utensylia, ale książki, po co? Zbędne obciążenie. Najważniejsze i tak znam niemalże na pamięć, na resztę szkoda miejsca w plecaku, bo są rzeczy bardziej istotne dla przeżycia. Zaś laptopa, hmmm... A to ta bezludna wyspa jest zelektryfikowana? I może ma Internet? No to jedziemy z laptopem i szybciuteńko nadajemy SOS!
Zaraz, a jeżeli jeszcze do tego wyspa ma willę z basenem i jacuzzi, nooo to nieco zmienia postać rzeczy... Poczekajmy chwilę z tym SOSem, co nagle to po diable. Wakacje, Bahama mama, kąpiele morskie tudzież słoneczne, mmmm... I może coś napiszemy, korzystając z chwili wytchnienia? Biorę laptopa. Zdecydowanie.