Ashita no Joe, odc. 1-14. Pomimo swojego wieku (40 lat!) jest nieustannym źródłem inspiracji i wzorem dla twórców innych anime. Myślicie, że czemu Gurren Lagann jest epicki, a Kamina najlepszą postacią? Bo przekalkowano w nim sceny oraz gesty i zachowania bohaterów Ashita no Joe. W czasie pierwszych 8 odc. TTGR można zobaczyć przynajmniej kilka motywów zerżniętych z pierwszych 12 odcinków AnJ. Kopia pozostanie jedynie kopią i nie robi takiego wrażenia co oryginał (Kishimoto to również plagiator i jego Naruto nie powstałoby gdyby nie Ninku, ale to inna bajka). Takich anime jest jednak więcej. Zgadnijcie co ma wspólnego AnJ z Cowboy Bebopem albo Legend of The Galactic Heroes?
Zostawmy jednak kwestię oryginalności. Anime to nie jest klasyczną sportówką. Nie ma tu schematu "od zera do bohatera", ani "geniusz od urodzenia". Został tu wykorzystany zupełnie inny pomysł i aż dziw bierze, że jeszcze nie został on skopiowany (AFAIK). Widać jest to zbyt trudne i twórcy wolą pójść przetartymi ścieżkami. Zapomnijcie o rozwlekłych meczach, komentarzach na pół odcinka czy nawale szczęśliwych zbiegów okoliczności. Tutaj nigdy nie wiadomo co się stanie, liczą się przede wszystkim dramat i realizm (choć niezupełnie, ale na pewno nie znajdziecie tu powalania niedźwiedzi czy wstawania po 20-tu knockdownach). Jeśli szukacie koszarowego humoru to źle trafiliście, bo choć zdarzą się powalające teksty są one jedynie marginalnym dodatkiem.
Ashita no Joe ma klimat. Tutaj widać, słychać i czuć kto jest s-synem, a kto poczciwym chłopem. W ringu natomiast rzeczywiście wiadomo, że jest to walka, w której zawodnicy nie poszli się poklepać po buzi, ale ponap****ać. Tego brakuje mi w Ippo (jedyne walki gdzie odrobinę było to czuć to Takamura vs. Hawk i Mashiba vs. Sawamura), choć seria ta nadrabia to humorem. Świat slumsów, więzienie i Japonia w okresie gospodarczych przekształceń tworzą niepowtarzalną i przekonującą scenerię. W AnJ świat nie kończy się na ringu czy w sali treningowej, a bohaterami nie są jedynie bokserzy i ich rodziny. Nie ma tu monotonii (choć po 14 odcinkach pewnie trudno to stwierdzić), ani konwencjonalnych rozwiązań, nie ma tu sielanki. Dla jednych może być to wadą, ale dla osób, które widziały już standardowe chwyty setki razy AnJ będzie na pewno miłą odskocznią.
Osobny akapit należy się oprawie graficznej. Pomimo swej wiekowości nie odstrasza, a wręcz jest perfekcyjna dla tego rodzaju serii. Wyraźne kontury i pastelowe kolory idealnie wpasowują się w klimat serii. Co ważne w tego rodzaju serii, faceci wyglądają jak chłopy, a nie pedałki albo ET (*cough* Claymore *cough*). Przede wszystkim jednak znakomicie zrobione są animacja i choreografia walk. Może to się wydać śmieszne, ale tutaj naprawdę czuć siłę ciosów i ból zawodników (czego o Hajime no Ippo powiedzieć niestety nie mogę). Zęby fruwają na prawo i lewo, ślina leje się mililitrami, a krew nie bryzga na prawo i lewo, ale wsiąka w rękawice.
@Ganossa
Ping Pong Club rzeczywiście śmieszy, jako fan sportówek sięgnąłem po tę serię już dawno temu (ze 4 albo 5 lat będzie) i dostałem coś zupełnie innego niż oczekiwałem, ale koniec końców również miło ją wspominam. Tak naprawdę był tylko jeden moment (AFAIR), który wydał mi się obleśny (reszta była albo na granicy dobrego smaku albo lekko pod nią, ale nie drastycznie), ten z babcią.