Mam niestety problem z Avatarem (nie dlatego bynajmniej, że oglądałem go wczoraj po szampanie).
Scenerie Pandory, owszem, były niesamowite, a po 10 minutach człowiek się już przyzwyczajał i szukał w filmie czegoś więcej. To już nie 1993r. i Jurassic Park, żeby odbiór całego filmu mógł być zdeterminowany niesamowitymi efektami. Avatar zaś był przede wszystkim strasznie przewidywalny- osobiście zrezygnowałbym z happy endu, no ale wtedy nie można byłoby nakręcić sequela. Fabuła utrzymana pod znakiem "najbardziej lubimy to co już kiedyś oglądaliśmy", czyli pomieszanie Ostatniego Samuraja, Tańczącego z Wilkami, Ewoków i Pocahontas. Główny bohater cierpiętnik do potęgi, aktor sprawiał wrażenie jakby granie w tym filmie go męczyło. Na uwagę zasługiwała właściwie tylko gra Sigourney Weaver (pamiętacie Goryle we mgle, swoją drogą?) i jakieś przebłyski innych. Wobec obejrzanego chwilę wcześniej Holmesa (który był filmem pełnowartościowym), Avatar pozostawał niestety w dużej mierze pięknym kościołem, w którym nie ma Boga.