Marek Turek ze swoim znakomitym wyczuciem języka komiksowego i świetnym warsztatem jak nikt inny w Polsce nadaje się do zrobienia komiksu niemego.
Bardzo spodobał mi się pomysł ze sklejeniem fabuły z sześciostronicowych całostek, które można czytać same w sobie i odnajdywać w nich sensy, których nie da się uchwycić czytając całość. Zwróciłem na to uwagę dopiero po dobrej chwili lektury. Wiem, że może zabrzmieć to trochę bucowato, ale po tym poznaje się artystę. Potrafi narzucić sobie dyscyplinę pewnej formy i mimo takiego "ograniczenie" potrafi w pełnie zaprezentować swoje umiejętności.
Wielki plus za pierwszą sekwencję - już po tych pierwszych sześciu stronach komiksu możemy dyskutować o funkcjach i kształcie religii we współczesnym świecie.
"Bajabongo" to swoiście wakacyjny, letni komiks, na swój przewrotny, "turucorpowy" sposób. Od razu przypomniały mi się wakacje, które spędzałem ze swoimi rodzicami na Węgrzech czy w Bułgarii jak kilkuletni, potem kilkunastoletni kajtek. W obcym kraju, którego nazwy najczęściej nie potrafiłem wymówić zawsze nachodziły mnie najczarniejsze myśli. A co będzie, jeśli moich rodziców ktoś zaboje, co będzie jak się zgubię i nikt mnie nie odnajdzie, jak trafię do domu, przecież nawet nie wiem, w którą stronę mam iść! "Bajabongo" odbieram w kategoriach takiego emocjonalno-egzystencjalnego lęku, podlanego nutką sennej fantasmagorii.
Skojarzenia? Najróżniejsze. Od Moebiusa, przez Kafkę i Marqueza, aż do Thomasa Otta. Nie wiem jeszcze na ile trafne i miarodajne. Czas pokaże. Taki los "trudny w lekturze" utworów, że dopiero za jakiś czas się przez niego przegryzę i będę mógł napisać coś, co wykracza poza forumowe tiruriru "podoba mi się/nie podoba się". A "Bajabongo" mi się podoba, choć mam jedno zastrzeżenie, które nie wpływa jakoś szczególnie na ocenę komiksu. Marek Turek w niczym mnie w tym komiksie nie zaskoczył, nie pokazał nic nowego, nie wyszedł "artystycznie" z siebie, poza swoją estetykę, styl i język.