"Merlin" - dwuodcinkowy miniserial telewizyjny z 1998r. Tytułowa postać rozpoczyna życie jako twór wrednej krolowej wróżek, narzędzie przywrócenia pogańskiego porządku w świeżo ochrzczonej Brytanii. Młodzian szybko urywa się jednak ze smyczy, po to żeby z kolei służyć prostemu ludowi pracującemu, reprezentowanemu przez kolejno wydzierających sobie koronę władców: od cynicznego Vortigerna aż do obrzydliwie szlachetnego Artura. A to prowadzi do serii rozczarowań, po których każdy miałby ochotę wycofać się w prywatność wespół z nadobną Nimue.
Film został wyprodukowany skromnymi środkami, z powściągliwymi a niezwykle pomysłowymi efektami specjalnymi i bez armii statystów. Za to scenarzyści, realizatorzy i obsada aktorska (min. Sam Neill, Miranda Richardson, Helena Bonham-Carter i Rutger Hauer) dokonali rzeczy prawie niemożliwej - zrobili mianowicie niezwykle wciągającą, inteligentną (!) opowieść fantasy z udziałem wiarygodnych bohaterów, którym się z przyjemnością kibicuje*. Historię ilustruje przepiękna muzyka Trevora Jonesa. Pewnie droższy film nie mógłby być tak dobry - bo producenci wymusiliby jakieś kompromisy w celu zarobienia grubszej forsy.
Tak się właśnie powinno kręcić fantasy - wcale nie musi być drogo, byle było z pomysłem. A co, za podobne pieniądze, odstawiły nasze rodzime niedojdy przy okazji "Wiedźmina"? Katzendreck zrobiły. Ech, wziąłby człowiek pałę i...
*po obejrzeniu warto sobie poczytać niezwykle zabawną i sprośną powieść Roberta Nye pod tym samym tytułem. Niewiele ma ona, poza tematem, wspólnego z filmem - ot tyle, że jest równie dobra. Czytając wyszczerzycie się jak lis wygryzający chyłkiem produkt polskich filmowców z ryżowej szczotki klozetowej.