"Lot nad kukułczym gniazdem" Ken KeseyNareszcie.
Powieść w takim samym stopniu fascynująca, jak męcząca. Z dwóch powodów: po pierwsze mam wydanie KIKu z 1990 roku, w którym czcionka ma chyba rozmiar 5, w dodatku momentami jest mało wyraźna
. Po drugie: strasznie się przez co najmniej pół książki zadręczałam przeczuciem, że to się wszystko dobrze nie skończy. Większość z Was zapewne wie, czy moje przeczucie się spełniło
.
Nad Kombinatem Wodza Bromdena (jak myślicie, czy ma znaczenie, że AFAIR ani razu w powieści nie było wymienione jego Indiańskie imię?) nawet się nie zastanawiałam - scenka z wycieczki, kiedy identyczni ludzie wysiadają z pociągu, nieopodal stoją identyczne domy, a dzieci w identycznych ubrankach na szkolnym boisku kopią chłopca, też zresztą identycznie ubranego, była aż nadto wymowna (BTW: od razu miałam nieproszone skojarzenia z mundurkami szkolnymi wprowadzonymi od tego roku - MON chyba nie czytał "Lotu..." albo już o nim dawno zapomniał
). Wcześniejsze zwidy Indianina odczytałam jako rodzaj przenośni: może Kombinat, dla którego my pracujemy, nie wtyka nam metalowych śrubek, gdzie popadnie, ale grzebanie w umysłach mamy na porządku dziennym. Nie przez to, że żyjemy w jakimś szczególnym systemie - tak po prostu teraz jest. Wszędzie. Mamy dużo szczęścia, jeśli w naszym otoczeniu znajdzie się taki jeden McMurphy z ewentualnym drugim, a jeszcze więcej, jeżeli sami takim McMurphym jesteśmy. Ale wiele osób wkoło jest całkowicie zniewolonych przez różne 'Kombinaty': szkoły, firmy, sąsiedztwa, rodziny, nawet sam konsumpcyjny styl życia. Nie zdołamy się zupełnie od zniewolenia uchronić, jednak w obliczu tych wszystkich 'Kombinatów' musimy pamiętać, że jesteśmy nie tylko częścią jakiejś zbiorowości, ale przede wszystkim jedyną w swoim rodzaju indywidualnością. I nie możemy zapomnieć o śmiechu: głośnym, czasem wręcz szalonym, sposobie wyrażania radości życia. Wiwat McMurphie wokół nas!
Jak obuchem uderzyła mnie też, może uproszczona, teoria 'szaleństwa' pacjentów oddziału siostry Ratched, historia ich choroby. W zasadzie, z drobnymi może wyjątkami, sprawcami tych nieszczęść było otoczenie. Ludzie, którzy nie zauważają indiańskiego dziecka, ludzie, którzy wyśmiewają się z jąkały, ludzie, których mierzi odmienność bliźnich (BTW: jak sądzicie, co tak strasznie wstydliwego robił niegdyś Harding? jakoś nie mam pomysłu...). My? Możemy nawet nie pamiętać, że na kogoś nie zwracaliśmy uwagi, że traktowaliśmy go jak powietrze, możemy uważać, że czyjeś jąkanie się jest naprawdę śmieszne albo że czyjeś zwyczaje są obrzydliwe i nie szczędzić mu słów pogardy. Możemy sądzić, że zachowujemy się prawidłowo, tak, jak należy, że dzięki naszym opiniom ktoś stanie się 'normalny', a przez to - szczęśliwszy. Ile w tym prawdy? "Lot...", moim zdaniem, twierdzi, że zero. Ale ponieważ nie da się cofnąć już tego, co się zrobiło kiedyś, można najwyżej w przyszłości pilnować się, by nie sądzić innych własną miarą i nie starać się sprowadzać nikogo do swojego poziomu. Indywidualizm jest błogosławieństwem. Amen
.