"Moby Dick czyli Biały Wieloryb" Hermana Melvilla - Cóż by rzec, mam o tej książce zdanie ambiwalentne. [...]
Dziś właśnie skończyłem czytać tą książkę, jakież zaskoczenie mnie wzięło gdy zobaczyłem twój post, choć w sumie wielu użytkowników ma to forum, i wiele osób mogło czytać Moby Dicka w tym samym czasie
Do rzeczy. Jak było już wcześniej napisane, książka to w dużej części wywody nt. wielorybnictwa, sposobach łowienia, oprawiania, przechowywania, nt. systematyki gatunku (błędnej), czy o wielorybniczej kurtuazji i o środowisku ludzi morza. Mnie osobiście rozległość nie zawadzała, bo sam jestem związany z morzem i ciekawiło mnie to niezmiernie, może wolałbym gdyby akcja i traktaty częściej się ze sobą przeplatały, bym nie musiał za długo wyczekiwać na rozwinięcie wątku. Podobało mi się profesjonalne podejście do tematu. Z drugiej strony nie lubię zaś pompatycznych monologów, owszem znalazły się owe dwie trzy perełki które formę cytatów przyjęły, ale mimo wszystko nie podobało mi się to, takie fragmenty zazwyczaj przelatuje wzrokiem, wiem o co chodzi, ale powtórzyć bym nie powtórzył. Podobała mi się scena z ognikami św. Elma, pewnie dlatego że wiem na czym polega to zjawisko
Bohaterowie, Izmael jest praktycznie tylko narratorem, swoją osobę jako głównego bohatera widać jedynie na początku powieści, kapitan Ahab z mieszanymi uczuciami przyjąłem tą postać, na początku kojarzył mi się z kapitanem Nemo, ale ten bije kuternogę na głowę, inną postacią którą polubiłem był Starbuck, rozważny ale nie bojaźliwy, potrafił się sprzeciwić kapitanowi, stanowczo, ale grzecznie, mimo jego zabobonności, nie dał się zwieść obietnicą dowódcy Pequoda.
Problem stanowi jednak strona negatywna, czyli fakt, że dla mnie, wychowanego na przełomie XX i XXI wieku polowania na wieloryby nie są ani symbolem wspaniałej przygody, szlachetnego rzemiosła, sprawdzianu męskości, dumy żeglarstwa, etc. a raczej bezprzykładnego mordu na wielkich morskich ssakach. Narrator, Izmail, często pozwala sobie na zachwyt nad sztuką wielorybnictwa i prowadzi to do pewnych napięć, ot jak wspomina jak niebiańską i niemal sakralną czynnością jest maczanie rąk w olbrocie (substancja, dla której zabija się kaszaloty) i bogowie w niebie z pewnością to robią . Nie widzę w tym nic boskiego, ale wiadomo; sporo wody upłynęło od połowy wieku XIX.
Tak właśnie, inne czasy, sam Izmael uważał że wieloryby "nigdy się nie skończą", poza tym olbrot, ambra, fiszbiny, były bardzo pożądanymi i przedmiotami których nie dało się niczym zastąpić, bądź owo zastąpienie było bardzo kosztowne. Nie wiem czy wiesz jak to jest, ale pływanie po morzu jest czymś wspaniałym, dla mnie przynajmniej, podobnie jak dla XIX w. żeglarzy pływających po niezbadanych do końca wodach, mających w sobie tradycyjnie dużo wierzeń, dt. wielorybów i samego morza, dla nich taka podróż była wręcz mistyczna. Poza tym, nie wiem czy to zmienia jakoś fakt, ale tam człowiek walczył z wielorybem sam, bez armatek z harpunami bezpieczny na dziobie wysokiego burtą okrętu, a jedynie na szalupach na których jeden mały błąd mógł skończyć się śmiercią. Walka z nieznanym, z Lewiatanem, który był według nich wcześniej niż człowiek na świecie, na wielkim morzu, gdzie to najbliższego lądu miesiąc czasu, to było dzieło wielkie, to było sprawdzanie męskości, to był powód do dumy. A że dziś mamy taki obraz wielorybnictwa jaki mamy, to nie dziwię się że twoje odczucia są takie a nie inne.
Co do samego narratora; niemożliwy mądrala, więcej jak 3/4 książki (w dwóch tomach) to wykład ze wszystkich informacji jakie można znaleźć o kaszalocie, coś jak "Solaris" Lema, proporcje podobne. Począwszy od fragmentów ze starych tekstów (Jonasz na czele) po jakieś historie o świątyniach ze szkieletu wieloryba. Gość rości sobie pretensje do naukowości, ale uznaje kaszalota za rybę a nie ssaka (zauważa, że nie oddycha tlenem rozpuszczonym w wodzie, karmi młode, ma poziomą płetwę, ssaczy szkielet, a jednak!).
Powiem tak, w owych czasach nawet największe przyrodnicze głowy tego świata zastanawiały się nad umiejscowieniem waleni w drzewie genealogicznym świata. Co do przemądrzałości, wiele fragmentów, opisuje sam autor, nie zaś narrator w postaci Izmaela, da się do zauważyć tym że na początku podróży Izmael przyznał się do dwóch rejsów na statku handlowym, w opisowych częściach da się zauważyć "na mojej pierwszej wyprawie wielorybniczej zauważyłem to", "gdy pływałem z pewnym harpunnikiem opowiedział mi historię o..." i tym podobne zdania świadczą, że autor przeznaczył dla siebie część dzieła.
O "pedałach", nie wiem czy tak było, moje odczucia były takie, że Queequeg jako dziki, był był bardziej skory do bratania się, w stylu Winnetou i Ol'Shatterhanda, fragment w którym dziki obejmuje go nad ranem, był dlań nieświadomy dlategoż że spał wtedy, a sam Izmael bał się ruszyć z miejsca.
Izmaela również nie polubiłem, bo jak wyżej wspomniałem nie było go za co polubić, w dalszej części książki nie wspomina sam o sobie nic, a jego opinie są obiektywne, więc ciężko też dowieść z kim trzyma
Trochę żal że nie udało mu się zabić Moby Dicka, bo poczułem postać kapitana Ahaba, jego narastającą złość, i bezsilność zarazem, czułem że tak będzie, po przepowiedni Fedallaha, i tego dziada z Nantucket, IMHO lepszym rozwiązaniem byłaby śmierć obu, choć to już trochę oklepane (coś jak neverending spadanie w otchłań Gandalfa i Balroga)