Mam ochotę nazwać "Yoela" ambitną porażką, jednakże "porażka" byłaby tutaj chyba za mocnym słowem. Podobnie jak było to w przypadku "Ligi Obrońców Planety Ziemia", KRL "Yoelem" udowadnia, że ma niesamowity komiksowy talent, ale tym razem jest to jego nieokiełznana odsłona, momentami niosąca w sobie brak dystansu i zdyscyplinowania. Osobiście uwielbiam zapętlone historie, takie z drugim dnem i przewrotkami, tylko czytać powinno się je ze wzrastającym napięciem i ciekawością. "Yoel" pod tym względem nie wypalił, jest chaotyczny, co być może częściowo wynika z chęci eksperymentowania na czytelniku, o czym autor wspominał gdzieś w tym temacie...
Następna rzecz to pomieszanie konwencji – z jednej strony jest w tym komiksie dużo pastiszu, parodii, przerysowania, jajcarskich dialogów w stylu wyluzowanych ziomów, a z drugiej – snucie opowieści "serio", gdzie znaleźć można tragiczne zdarzenia, moralne rozterki i refleksje dotyczące spraw ostatecznych... Zgrzytało mi tutaj niemiłosiernie.
Rysunki są w porządku, tylko na niektórych planszach nie podoba mi się kompozycja kadrów i rozmieszczenie dymków.
Drażnią błędy interpunkcyjne i ortograficzne, a na nieszczęsne "acha" już patrzeć nie mogę – ostatnio natrafiam na ten błąd w wielu komiksach wydanych w Polsce. Potem ludzie to czytają i tak piszą – vide sporo postów na tym forum.
Fajnym pomysłem było wydanie "Yoela" na modłę "amerykańskiego trade’a", bo wygląda to tak, jakby najpierw powstały cztery zeszyty, które potem zebrano w jednym tomie. Bardzo lubię czytać "amerykańskie trade’y", mam wtedy poczucie jakiegoś snobistycznego komiksowego luksusu, ale w przypadku "Yoela" poczucie to szybko zniknęło, ponieważ większość kartek wypadła...