Jak cudownie jest się czasem pomylić. A dwa razy, to już w ogóle.
Pierwszy raz:
Czekają nas jeszcze 3 tomy: XVI wiek we Francji i okolicach (niezły przeskok z wieku XIII), początek XVII wieku na Rusi, oraz druga połowa XVII wieku w...Meksyku. Skoro już tak szli od Sycylii przez Hiszpanię i Francję na Ruś, to mogli po drodze zahaczyć o Polskę, nie? A czasy wspaniałe, bo husaria, Tatarzy, Szwedzi, Kozacy i te sprawy, pełno wojen, do wyboru, do koloru.
No i zahaczyli! W czwartym tomie. Potomek Aymara był tym razem Lachem. Mało tego był husarzem. Jak przeczytałem, że młody jest towarzyszem husarskim, to prawie umarłem ze szczęścia. A jak pokazali bitwę z udziałem husarii, to już w ogóle. Czwarty tom opowiada o tym, że pewna polska armia zmierza do centrum Rusi, aby osadzić na tronie Dymitra Samozwańca. I towarzyszą im Kozacy (za hajs, choć w komiksie dodano im jakąś ideologię. We wstępie tłumacz W. Birek wyjaśnił jak to naprawdę wyglądało). Trzeba przyznać, że historyjka jest dość prosta. Praktycznie od początku do końca oczywista.
Wydarzenia, których się spodziewamy w końcu nastąpią.
Historia miłosna z historią w tle śmiało idzie prostą drogą z punktu A do punktu B i się kończy. Do tego świetne malunki Hermanna i te momenty, które uwielbiam, czyli ciche chwile oddechu i przyroda. W tym konkretnym albumie dostajemy je już na początku, w postaci żuka, który lecąc przez wioskę niejako przedstawia czytelnikowi jej obecny stan, aż ląduje na ramieniu rotmistrza Lewandowskiego, który dowodzi całą wyprawą. Piękne filmowe ujęcia. Komiks kupił mnie już po dwóch stronach. Później co jakiś czas Hermann maluje motyle, zachody słońca padające na cerkwie, żuki i ukraińskie stepy. Uwielbiam. Ale fabularnie nie ma w sobie niczego więcej, co pozwoliłoby mi nazwać go rewelacyjnym. Ot, bardzo dobry komiks ze świetnym filmowym początkiem. Fajny materiał na dobry romans historyczny. Młody husarz, Kozaczka, wichry namiętności i te sprawy.
Tylko zakończenie musieliby zmienić.
Być może czwarty tom nie zrobił na mnie tak ogromnego wrażenia, ponieważ wcześniej przeczytałem album absolutnie fenomenalny, czyli Dulle Griet. I w tym przypadku pomyliłem się po raz drugi:
To jest trochę inne, niż Bois-Maury. Wilcza gontyna to bardziej horror.
Oczywiście trzeci tom Bois-Maury okazał się horrorem. I to takim z najwyżej półki. Wylądował u mnie obok Alinoe, Wilczej gontyny i Wilczycy. Taka cudowna czwórka komiksowych średniowiecznych horrorów. A kto wie czy po powtórce szóstego tomu głównego cyklu, czyli Sigurda nie będzie ich pięć. Jako część sagi o Aymarze zawiódł moje oczekiwania, bo nie tego się spodziewałem. Ale jako pojedyncza opowieść może po powtórnej lekturze wylądować obok tych wspomnianych. Ale wróćmy do Szalonej Małgorzaty. Mam problem z Yvesem H. Bo kiedy chce, to potrafi napisać taki scenariusz, że spadają majtki, a jak mu się nie chce, to pisze zaledwie dobre Oko niebios. Dulle Griet to album pełen cudownych pomysłów. Opowieść otwiera piosenka pieśniarza, który chodzi po dachach flandryjskiego miasteczka, potem przelatuje biała sowa, oraz pojawia się Szalona Gocha z obrazu Piotrka Bruegla i już jesteśmy w domu. Młody Hermann na zaledwie kilku planszach wprowadził kilka świetnych postaci (bo jeszcze córkę Małgorzaty, oraz tajemniczego właściciela puchacza) i pokazał kilka bardzo dobrych pomysłów. Zupełnie inaczej, niż w Oku niebios, gdzie zmarnował 15 pierwszych plansz na walkę z Indianami. W trzecim tomie mu się chciało, w czwartym mniej, a tworząc piąty był na wakacjach. Ten album byłby bardzo dobry, gdyby nie miał nic wspólnego z obrazem Bruegla. Ale Yvesowi H. to nie wystarczyło i postanowił napisać arcydzieło. W momencie, kiedy w komiksie pojawiają się małe tańczące w ogniu diabełki, władzę nad opowieścią zaczynają powoli przejmować siły nadprzyrodzone. A jak najlepiej wprowadzać takie wydarzenia? Oczywiście delikatnie i subtelnie, czyli tak jak swego czasu Van Hamme w Thorgalu. I zdecydowanie nie tak, jak to czynią scenarzyści Thorgala, którzy po nim przyszli. Wielki finał,
w którym tak naprawdę nie wiadomo czy widzimy prawdziwe wydarzenia, czy wizje obłąkanej Gochy, czy może jednak rojące się w głowie Bruegla pomysły na obraz, a może jednak wszystko razem zmieszane w jedno
, pięknie zamyka cały album i wznosi go do rangi arcydzieła i jednego z najlepszych komiksów, jakie w tym roku ukazały się w Polsce. I jak to pięknie ujął Thomas "kiedy na arenę wjechał kociołek" to zwariowałem. Ten komiks to majstersztyk. Pokaz możliwości scenarzysty i tego, co w ogóle można zrobić w medium komiksu. Po malunkach starego Hermanna widać, że również zwariował na punkcie scenariusza, bo strona plastyczna tego albumu jest chyba najlepszą, jaką widziałem w jego wykonaniu. Widać jakiego kopa rysownikowi może dać tak dobrze napisany scenariusz. Dobra jedziemy z cukrowaniem dalej: Ten album to symfonia, a Yves H. dokładnie wie, w którym momencie mają wejść do gry skrzypce, w którym kontrabas, a gdzie wrzucić 3 delikatne uderzenie dzwoneczka. Od początku do końca wie, co chce napisać, wrzuca tam najlepsze pomysły jakie przyszły mu do głowy i kończy jak mężczyzna.
A propos, jeśli komuś podobał się ten album, to polecam Pana Turnera, który kilka miesięcy temu zawitał do naszych kin studyjnych. Też o malarzu i też przepiękny plastycznie.
Piąty tom, o którym już trochę wspomniałem, jest chyba najmniej przeze mnie lubianym z całej serii. Przede wszystkim dlatego, że historię, którą tak naprawdę można by rozpisać na maksymalnie 20 stron, młody Hermann rozciągnął na 46 plansz. Pierwsze 15 plansz, to tylko walka z Indianami, tam nic nie ma. Można to było rozpisać na 5 plansz. W Dulle Griet po 15 stronach byliśmy już z wydarzeniami 3 przecznice dalej i jak potomek Aymara (grający rolę drugoplanową) pojawił się w ośnieżonym miasteczku na bodaj 19 planszy, to miało się wrażenie, że wjechał w połowie opowieści. Żeby jeszcze jego ojciec mógł sobie pomalować piękne obrazki a czytelnik wpaść za zachwyt nad pięknymi widokami. Też nie, wszystkie 15 plansz są dokładnie takie same. Takie same kolory, żadnych ciekawych rozwiązań graficznych. Ale potem są plansze z promieniami zachodzącego słońca i robi się o wiele lepiej. A dżungla nocą według starego Hermanna, to już uczta dla oczu. Mam nieodparte wrażenie, że Yves Hermann chciał zrobić komiks w stylu Aguirre Herzoga. Minimum wydarzeń, maksimum dżungli, która ma przytłoczyć widza/czytelnika. Czy mu się udało? Na razie nie chce wyrokować. Muszę przeczytać ten album jeszcze raz.
Oceny Bois-Maury:
1. Assunta 9/10
2. Rodrigo 9/10
3. Dulle Griet 10/10
4. Wasyl 8,5/10
5. Oko niebios 8/10 (kurde, niech ma, jak zacząłem o nim pisać i krytykować, to jakoś bardziej go polubiłem)